MAJ Z RIDLEYEM SCOTTEM: Marsjanin
Kosmiczne kino przeżywa swój mały renesans, zapoczątkowany sukcesem Grawitacji Alfonso Cuarona sprzed dwóch lat. Rok później pojawił się Interstellar w reżyserii Christophera Nolana, zaś teraz do kin wchodzi Marsjanin Ridleya Scotta, ekranizacja bestsellerowej powieści Andy’ego Weira.
Wszystkie te filmy, poza jesienną datą premiery, łączy również ambicja, aby o pozaziemskich wyprawach opowiedzieć w sposób, jak najbardziej realistyczny, z dbałością o detal, jednocześnie nie zapominając o widowiskowości. Ale być może ważniejsze od wymienionych cech jest humanistyczne zacięcie, obraz człowieka jako istoty, która wobec potęgi nieznanego znajduje w sobie siłę przetrwania. W przeciwieństwie jednak do tamtych obrazów film Scotta rezygnuje z podniosłego tonu oraz lęku przed niewiadomym, skupiając się na rozrywkowym aspekcie opowiadanej historii.
Misja na czerwonej planecie kończy się dla sześcioosobowej załogi w momencie, gdy zaskakuje ich wyjątkowo silna burza piaskowa. Podczas ewakuacji jeden z astronautów, Mark Watney, zostaje powalony przez odłamek, który pozbawia go przytomności. Jego koledzy, przekonani o tym, że zginął, odlatują. Również NASA i cały świat sądzą, że Mark nie przeżył. Lecz ten nazajutrz budzi się, wygrzebuje z piasku i wraca do bazy. Bardzo szybko uświadamia sobie, w jak bardzo złej sytuacji się znalazł – jedzenia starczy mu na jakieś dwa miesiące, nie ma żadnego kontaktu z Ziemią ani swoją załogą, zaś kolejna misja ma przybyć na Marsa dopiero za cztery lata. Zamiast jednak popaść w depresję, Watney wykorzystuje całą swoją wiedzę i spryt, aby przeżyć na niegościnnej planecie.
Tytułowy bohater nie wydaje się być przytłoczony skalą nieszczęścia, jakie go spotkało. Nie ma żalu do swojej załogi, która go zostawiła, nie wylewa łez za swoimi bliskimi na Ziemi, nie przerażają go bezkresne pustynie Marsa. Woli zakasać rękawy i wziąć się do roboty niż czekać na powolny zgon. Trwogę zastępuje kontemplacją rozległych i nietkniętych przez nikogo terenów, choć rzadko kiedy ma na to czas. „Nie umrę tu”, mówi do siebie i przez resztę filmu stara się dotrzymać tej obietnicy.
Postawa Watneya decyduje nie tylko o wydźwięku, ale i kształcie całego filmu. A przyznać należy, że Marsjanin od samego początku jest dziełem pełnym energii, zabawnym i zaskakującym, również dlatego, że nakręcił je właśnie Scott. Do tej pory jego kino fantastyczne niosło z sobą pesymistyczną wizję przyszłości i odległych zakątków wszechświata – jeśli już mamy się tam czegoś spodziewać, to najpewniej grozy i śmierci. Tutaj tego nie ma. Jest natomiast sytuacja, wydawać by się mogło, bez wyjścia, oraz próby pokonania ograniczeń narzuconych przez wyjątkowo nieprzyjazne miejsce.
W tym przypadku największą bronią staje się pragmatyzm, choć twórcy sugerują również, że nie do przecenienia jest dystans do samego siebie i okoliczności, w jakich się znalazło. Dlatego bohater śmieje się z gustu muzycznego pani kapitan, która na swojej playliście ma tylko przeboje disco z lat 70. (w jaki sposób zatem znalazł się tam David Bowie, pozostaje największą zagadką tego filmu), z tego, że jedynymi rzeczami łatwopalnymi w bazie są drewniane krucyfiksy jednego z członków załogi (wszystko inne jest impregnowane), a nawet z własnej głupoty. W tym wszystkim jest przekonanie, że pozytywnym nastawieniem, a nawet śmiechem da się odczarować nawet najgorszą sytuację.
Pomimo takiego punktu wyjścia Marsjanin nie staje się teatrem jednego aktora. Fabuła swobodnie przeskakuje między uwięzionym na czerwonej planecie Watneyem, jego załogą w drodze na Ziemię a szychami z NASA, które orientują się, że ich astronauta przeżył. Ci ostatni stają na głowach, aby udzielić jakiegokolwiek wsparcia Markowi, choć okazuje się, że są w nie lepszym położeniu niż on. Ścigają się z czasem przeskakując z pomysłu na pomysł, niepewni tego, czy jakikolwiek wypali. Do tego dochodzą przekonania wielu osób o tym, jak należy podejść do problemu, które nie składają się we wspólną całość. Widz może pomyśleć, że Watney jest w bardziej komfortowej sytuacji niż oni – sam sobie szefem, pomysłodawcą i wykonawcą. Nie ograniczają go żadne ustalenia, przepisy, inni ludzie. Gdy celem staje się własne przeżycie, wszystko staje się klarowniejsze, podporządkowane tylko temu jednemu.
Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to do dwóch rzeczy. Reżyser zgromadził na planie solidną stawkę aktorską, wśród której brylują zwłaszcza Matt Damon w roli głównej oraz Jeff Daniels jako dyrektor NASA, postać, która mając na względzie dobro całej agencji, musi często podejmować niełatwe i, jak się później okazuje, nietrafione decyzje.
Problem z obsadą polega jednak na tym, że wśród wielu znanych aktorów są tacy, którzy nie mają co grać. Kompletnie bez roli jest Kristen Wiig jako rzeczniczka prasowa NASA, jeszcze gorzej wypadają aktorzy wcielający się w astronautów, wśród których znaleźli się m.in. Kate Mara oraz Michael Pena. Z tej ekipy udaje się obronić tylko Jessice Chastain jako pani kapitan.
Drugi zarzut dotyczy humoru, którego w filmie jest zaskakująco dużo. Nie jest on nachalny, nie sprawia, że dramat Watneya staje się powodem do żartu, ani nie czyni z bohaterów osób niepoważnych. Mimo to wydaje się on często kompletnie zbyteczny, wciśnięty na siłę chyba tylko po to, aby widz w trakcie seansu poczuł się jeszcze lepiej. Tak jakby wesołość była tożsama z optymizmem.
Wychodząc z kina, dało się słyszeć u widzów głosy rozczarowania. A to, że twórcy powinni byli skupić się tylko na tytułowym bohaterze, a to, że groza sytuacji nie była mocniej odczuwalna, a to, że Scott kręcił lepsze filmy. O ile z tym ostatnim stwierdzeniem trudno się nie zgodzić, o tyle poprzednie stwarzają bardziej wrażenie chybionych oczekiwań względem samego pomysłu, niż oceny obejrzanego dzieła. Marsjanin odchodzi od przytłaczającego kosmiczną pustką strachu oraz ekscytacji tajemnicą. Grozie śmieje się w twarz, a nieznane stara się poskromić. Jest peanem na cześć ludzkiej zaradności podanym w szatach kina rozrywkowego. Ma cieszyć i z tego zadania wywiązuje się doskonale.