KRÓL KOMEDII
tekst z archiwum film.org.pl (31.01.2014r.)
Wściekły Byk to był szok. Sława, nagrody, oklaski, zachwyt. Możliwe, że to najlepszy film lat osiemdziesiątych. Liczba fanów Martina Scorsese wzrosła w stopniu geometrycznym. Autografy za autografami, miliony autografów, aż brakło długopisów. Scorsese wszedł do panteonu reżyserów najważniejszych, najistotniejszych, kluczowych nie tylko dla kinematografii amerykańskiej. Jego pozycja jako autora-artysty została ugruntowana, stała się niepodważalna. Scorsese i DeNiro Wściekłym Bykiem weszli na ring, wygrali wszystko, co do wygrania było. Mogli oślepnąć od atakujących ich błysków fleszy.
Trzy lata później do kin wszedł Król komedii – traktujący między innymi o tym, że z tego ringu trudno jest również zejść, zachować przy tym prywatność, odzyskać spokój – fizyczny i duchowy. King of comedy można odczytać jako reakcję na ogromne zainteresowanie, którego dwójka artystów stała się przedmiotem po sukcesie ich poprzedniego filmu. Jest on również studium szaleństwa – obrazuje patologiczną, niebezpieczną stronę sławy i sukcesu. Film ten jest gorzką w smaku satyrą, inteligentną komedią z zaskakującą puentą, z ogromną ilością celnych obserwacji i wniosków. Ponadto nigdy się nie zdezaktualizuje – porusza ciągle żywy temat związku, jaki łączy gwiazdę z fanem. Nawet więcej – gdy wchodził do kin w 1983 roku – opierał się głównie na pewnej przesadzie i hiperbolizacji tej relacji – był trochę wykoślawioną, wyolbrzymioną wizją. Obecnie, w dobie internetu, facebooka, twittera znacznie większej dostępności gwiazd i znacznie bardziej wymagających fanów, Król komedii wydaje się być bardziej prawdopodobny i okrutnie prawdziwy.
W wywiadzie z Richardem Schickelem Martin Scorsese tymi słowami komentuje swój film: „Opowiada o gwałcie. O tym, jak paparazzi robią zdjęcia. Ja nie mam tych problemów, ale niektórzy aktorzy tak. To jest atak. Błysk fleszy i trzask migawek. Widzisz to we Wściekłym Byku. Ring jest jak arena walki byków. Tam się walczy. Wszystko jest fotografowane.” Później dodaje: „Zacząłem rozumieć, co Bob w nim [scenariuszu] widział, po tym co przeszedł po Ulicach Nędzy, a szczególnie po Ojcu Chrzestnym II – kiedy stał się uwielbieniem tłumu, obcych ludzi, którzy go podziwiali i musieli znaleźć się obok i koniecznie coś mu powiedzieć.”
Na scenę wchodzi Rupert Pupkin – nietypowa, niespodziewana i zdecydowanie różna od dotychczasowego dorobku rola DeNiro. Tym razem nie jest gangsterem, samcem alfa, agresywną, charyzmatyczną, dominującą postacią. Pupkin raczej przypomina niedojrzałe emocjonalnie, czterdziestoletnie dziecko. Dalej mieszka z mamą, żyje w świecie wyobrażeń: siebie – swojego „ja” i wypaczonych, nierealnych wizji swojego życia. Może to rozdwojenie osobowości? Może Scorsese chce nam opowiedzieć o chorobie psychicznej albo o osobie wychowanej w patologicznej rodzinie? I takie interpretacje łatwo obronić ponieważ Król komedii ma bardzo daleki zasięg.
Mimo wyjątkowych cech charakteru, psychologicznych powikłań, wielu kompleksów, obsesyjnej nachalności dla całego otoczenia jest kompletnie anonimowy. Jest żaden. Nie należy do świata dorosłych – bo ten go nie akceptuje. Nie należy też do świata dzieci – bo z niego fizycznie wyrósł. Jedynie w swoim pokoju, zaaranżowanym na telewizyjne studio, nie sprawia nikomu problemów. Jedynie tam, gdzie jest gwiazdą, gdzie jest jedynym widzem, gdzie sam bije sobie brawa, uzyskuje mentalny spokój, jedynie tam jest bezpieczny – tam też nikomu nie zagraża. Jednak nadszedł czas, by zdobyć prawdziwą sławę, by dowieść swojej wartości. A najbardziej pragnie być kimś takim jak Jerry Langford (Jerry Lewis). Kreuje się na jego sobowtóra, chce być jego cieniem, przyjacielem, doradcą, być równie sławnym.
Langford jest natomiast stand-upowcem, gwiazdą telewizji, królem amerykańskiej komedii prowadzącym autorski program – gromadzący miliony widzów. Sława od dawna mu przeszkadza – jest nią zmęczony, fizycznie wyczerpany, złamany depresją. Uśmiech, który prezentuje w telewizji, jest tylko maską – ale płacą mu za to, by ją nosił. Langford jest więźniem swojej popularności. Wtedy właśnie Pupkin go zaatakuje, porwie i zaszantażuje medialny świat. Dochodzi do zderzenia, tych dwóch antagonistycznych światów. Pupkinowi przestaje wystarczać samo wyobrażenie bycia sławnym i uwielbianym. Zapragnie usłyszeć prawdziwe oklaski i śmiech publiczności.
Właśnie za nieoczywiste zderzenie wyobrażonego z realnym cenię “Króla komedii”. A na tej płaszczyźnie film Scorsese oferuje najwięcej. Jest przede wszystkim zagadką dla widza. Trudno się zorientować, które fragmenty fabuły rozgrywają się naprawdę, a które są wizjami, wyobrażeniami obłąkanego bohatera. Reżyser kreuje świat filmu na kilku planach – czasami to, co najciekawsze, rozgrywa się gdzieś w głębi kadru. Scorsese ciągle gra z uwagą widza, rozprasza i zwodzi. Lecz nie tylko pod względem inscenizacji Król komedii zaskakuje, jest nieoczywisty. Podobnie montaż – oczywiście wykonany przez Thelmę Schoonmaker – niewiele sugeruje i wyjaśnia, nie ułatwia rozszyfrowania tego filmu.
Już chyba nigdy nie uwolnię się od sceny, gdy Rupert w restauracji przedstawia swojej koleżance album z autografami. Wszystko wydaje się być na swoim miejscu, wszystko jawi się jako prawdziwe – obiektywne, rzeczywiste, logiczne. Jednak nie. Na drugim planie, przy oddalonym stoliku siedzi pan, który nie tylko śledzi całą rozmowę, ale też powtarza gesty po Pupkinie. On również spogląda na mnie – widza – i zmusza do tego, by zakwestionować istnienie całej sytuacji. Jest to jedna z najbardziej innowacyjnych, niezwykłych scen w całym dorobku Scorsese. Ilustruje jak wrażliwy i przenikliwy jest to twórca, doskonale rozumiejący język kina, wiedzący jak oddziaływać na odbiorcę. Podczas tej sceny reżyser całkowicie wciąga mnie w świat przedstawiony, wyczuwam opresyjność sytuacji. Wtedy właśnie najlepiej wiem, kim jest Rupert Pupkin, wiem co czuje, rozumiem jak jest zagubiony.
Fabuła filmu ma labiryntowy charakter, łatwo zabłądzić w tym świecie pełnym luster i ślepych uliczek. Przejścia między fikcją, a rzeczywistością nie są w żaden sposób zaznaczane albo zapowiadane: wkraczają płynnie w fabułę – interweniują, gdy coś dla Pupkina jawi się jako niemożliwe. Odróżnić jeden poziom od drugiego – nie sposób. Od razu nasuwa się porównanie do Wyspy tajemnic, gdzie Scorsese zastosował zbliżony zabieg w kreacji świata i bohatera – oczywiście w ramach innej konwencji. Jednak tam dostaliśmy na końcu odpowiedź – zagadka została rozwiązana, wątpliwości rozwiane.
Król komedii pozostawiana nas z uczuciem niedosytu i niewiedzy. Zakończenie wydaje się być wyidealizowane, wręcz wyśnione (ach, te stosy książek biograficznych)– Pupkin przecież nigdy nie brał pod uwagę możliwości poniesienia porażki – jest megalomanem, jego psychika wypiera jakiekolwiek niepowodzenie. Dla mnie to ciągle jest jego wizja. To ślepy optymista – dzieciak, który wierzy, że każdy może zostać superbohaterem. W pudełku pozornie jest za mało puzzli, nie widzimy całego obrazka. Dlatego składamy całą układankę ponownie, może gdzieś zgubiliśmy jakieś elementy, może w końcu będziemy wiedzieć, co faktycznie się wydarzyło. Choć wyraz „faktycznie” wydaje się być nie do końca na miejscu – ale przecież możemy go sobie wyobrazić.
Nie mam wątpliwości, że jest to film wyjątkowy i szczególny: jeden z najlepszych w karierze Martina Scorsese (pracował na doskonałym scenariuszu Zimmermanna) i paradoksalnie: jeden z najrzadziej oglądanych.