Iron Man 3
Zabójcza broń oraz Ostatni skaut to filmy, z którymi mógłbym mieć dzieci. Soczyste produkcje, destylujące z kina akcji testosteron najwyższej jakości. Kiss Kiss Bang Bang jest natomiast jednym z trzech moich ulubionych obrazów, błyskotliwie wykręcającym schemat pulpowej historii detektywistycznej. Również Łowcy potworów („ten film, w którym Drakula nazwał kilkuletnią dziewczynkę dziwką”), Bohater ostatniej akcji i Długi pocałunek na dobranoc to absolutne klasyki ery VHS, które urzekły widzów swoim bezceremonialnym humorem, fenomenalnymi dialogami oraz krwistymi postaciami. Za wszystkimi tytułami stoi nazwisko Shane’a Blacka – faceta, który sam w sobie stanowił nową falę amerykańskiego kina akcji i sprawił, że buddy movies stały się żelazną podstawą jankeskiego przemysłu filmowego.
Black to także indywidualista angażujący się jedynie w projekty, na których naprawdę mu zależy. W połowie lat 90. był najlepiej zarabiającym scenarzystą Fabryki Snów, ale gdy gierki hegemonów filmowych zaczęły go irytować, po prostu pokazał całemu przemysłowi środkowy palec i – z wyraźną przerwą na wspomniane już Kiss Kiss Bang Bang – praktycznie nie udzielał się w Hollywood przez prawie 17 lat. Niespodziewanie jednak wrócił, aby zająć się scenariuszem i reżyserią wysokobudżetowej adaptacji komiksu ze stajni Marvela. Wciągnięcie Blacka na pokład było pierwszą oznaką tego, że podsumowanie żelaznej trylogii może być czymś niezwykłym.
I jest. Znowu chcę mieć dzieci z filmem.
Po ugotowaniu Jeffa Bridgesa, kuriozalnym starciu z Samem Rockwellem oraz ludzkim radzieckim czołgiem z papugą na ramieniu, a także walce z kosmitami i holowaniu atomowego pocisku w samym sercu Nowego Jorku, Tony Stark jest zmęczony. Miliarder coraz szczelniej zamyka się w swoim świecie, oddając szaleńczej pracy, a dodatkowo miewa ostre napady lękowe. Nie pomaga mu również to, że w mediach sieje strach terrorysta Mandarin – skrzyżowanie piekielnego kaznodziei, Bin Ladena, Kadafiego oraz fana Karla Lagerfelda – którego groźby są sumiennie wypełniane. Kłopoty zaczynają się kumulować w momencie, gdy Tony pęka i wyzywa łotra publicznie. To natychmiast doprowadza do pojawienia się przed rezydencją w Malibu uzbrojonych helikopterów. A to dopiero początek przygody, której ważnymi elementami są: tajemniczy naukowiec Aldrich Killian, wirus zwany Extremis oraz demony z przeszłości.
Podstawą osi fabularnej było dla Blacka pytanie zadane przez Kapitana Amerykę w Avengers: „Wielki facet w zbroi. Kim jesteś bez niej?”. Reżyser doskonale rozumie postać Starka i dekonstruując go, jednocześnie definiuje bohatera na nowo. Znowu można poczuć do niego sympatię i zapomnieć o przerysowanym, wyszczekanym ekscentryku z kulejącego na wszystkich płaszczyznach Iron Man 2. Reżyser łamie herosa – każąc mu w swoisty sposób powtórzyć podróż z pierwszej części – wynagradzając go jednak w finale. Na nowo uczy Iron Mana jak być Tonym Starkiem. Zabieg ten sprawdza się bardzo dobrze i angażuje emocjonalnie. Uważam nawet, że jest to jedna z najlepszych adaptacji Opowieści wigilijnej Dickensa, gdzie Tony Scrooge musi przypomnieć sobie, jakie cele oraz ideały napędzały go w młodości (absolutnie fenomenalna relacja z 11-letnim Ty’em Simpkinsem, która przywodzi na myśl najlepsze kumpelskie filmy Blacka), a także zobaczyć, kim może stać się w przyszłości (obserwując Killiana, swoistego anty-Starka i diabolicznego Mandarina). Tej teorii pomaga również fakt, że – jak zawsze – reżyser osadza akcję w czasie Bożego Narodzenia.
Co ciekawe, tym razem postać Starka nie przygniata całkowicie obsady drugoplanowej. Każdy dostaje w filmie swoją działkę, którą wybornie pielęgnuje – nawet Happy Hogan stanowi ważne ogniwo fabularne. Jedynie Rebecca Hall została potraktowana strasznie po macoszemu – mimo wcześniejszych zapowiedzi.
Oprócz fenomenalnego jak zawsze Downey’a Jr. i solidnego drugiego planu, trzy role zaskoczyły mnie mocno na plus. Po pierwsze: Don Cheadle. Przyjaźń Starka i Rhodesa w końcu zostaje wyraźniej zarysowana. Bohaterowie mogą pogadać przy kebabie, przez telefon, czy w końcu ratować sobie nawzajem tyłki. Tokenizmu w tym wypadku nie uświadczymy. Po drugie: Ben Kingsley. Black wspaniale bawi się postacią Mandarina, mimo że przez część fanów komiksu został wyklęty za pewne kontrowersyjne rozwiązanie. Nie widzę jednak powodu takiego zachowania. Obrazkowa wersja Mandarina to relikt zimnej wojny, który naprawdę ciężko nazwać głównym wrogiem Iron Mana. Siła opowieści o super-miliarderze opiera się na tym, że on sam jest swoim największym przeciwnikiem. Galerię jego łotrów można podzielić na ludzi zapuszkowanych w zbrojach oraz kurioza. Podróbka Fu Manchu zawsze należała do tej drugiej kategorii. Reżyser w końcu zrobił z niego naprawdę wyrafinowanego złoczyńcę, a cały pomysł idealnie pasuje do opowiadanej historii. Brawa za to, że Black po prostu ma jaja, żeby robić to, co jest ciekawe, a nie to, co wypada. Po trzecie: Paul Bettany jako J.A.R.V.I.S. Tym razem rola sztucznej inteligencji została wyraźnie rozbudowana, a brytyjski aktor jest tak naprawdę „cichym” bohaterem produkcji. Wydaje mi się, że Black mając do dyspozycji jedynie patyk oraz kamień, mógłby i tak bez problemów nakręcić solidne buddy movie.
Jednak najważniejszym aspektem Iron Mana 3 jest jego świeżość. Odchodzi w pewien sposób od stylistyki poprzednich filmów, przekładając lekko fiction nad science i takie głębsze zanurzenie w stylistyce komiksowej zwyczajnie się sprawdza. Twórca nic sobie nie robi z wyświechtanego schematu superbohaterskiej trylogii oraz bezceremonialnie bawi się oczekiwaniami widza, starając się zaskakiwać interesującymi rozwiązaniami. Cały obraz jest też przesiąknięty rozpoznawalnym stylem scenarzysty, tak jak komiksowy Stark dzięki whisky. Mamy tutaj całą gamę elementów, które definiują wirtuozerię amerykańskiego scenarzysty – przerażająco błyskotliwe dialogi, mięsiste interakcje między bohaterami, one-linery i tony ironii.
Zabawa twórców z treścią i formą stanowi następny ciekawy element produkcji. Mimo tego, że kombinowanie z postmodernistyczną hybrydyzacją często kończy się stworzeniem obrazu przypominającego monstrum Frankensteina, gdzie różne konwencje są poprzyszywane byle jak, to Black do perfekcji opanował żonglerkę gatunkami i umiejętne omijanie wynikających z tego pułapek – na czele z przesytem oraz nadmierną ekscytacją własną wiedzą filmową. Najnowsze przygody Starka to pomysłowy film szpiegowski, thriller polityczny, sci-fi, trochę pulpy (pomysłowe napisy końcowe), reaktywacja kina nowej przygody, komedia, klasyczny buddy movie ostro skapany w sosie z przepełnionego testosteronem akcyjniaka (wyraźne nawiązania do Zabójczej broni), a nawet kino sztuk walki (tech-fu?). Natłok? Jedynie na papierze. Reżyser uważnie destyluje najciekawsze elementy kina gatunkowego, dzięki czemu całość jest spójna i angażująca.
Recenzja powinna tak naprawdę zakończyć się na słowach: „Shane Black wrócił”. Film zjadł moje nastoletnie serduszko i dorosłą, brodziatą duszę. Kultowy scenarzysta nie próbował udawać, że tworzy arcydzieło, zamiast tego skupił się na maksymalnym podkręceniu eskapistycznej strony wysokooktanowego filmowego widowiska. Iron Man 3 to czysta, bezpretensjonalna, ale jednocześnie błyskotliwa zabawa. Pojawiają się oczywiście pewne zgrzyty i sytuacje, kiedy niewiarę trzeba zawiesić dosyć mocno. Można je jednak porównać do komara, który w piękny letni dzień truchta po skórze tymi swoimi chudymi odnóżami, po czym odlatuje bez ukłucia. A my o nim zapominamy, ciesząc się słońcem. Shane Black znowu wyrwał mnie z rzeczywistości na kilkadziesiąt minut. Polecam.
PS. 3D jak zawsze jest całkowicie zbędne i jedynie utrudnia seans. Oglądanie filmu w wizjerze Cyclopsa to jak pływanie po lodzie.