F/X – 30-lecie filmu
Miałeś kiedyś sen tak realny, że wydawał ci się prawdą?
A gdybyś nie mógł się z niego obudzić?
Jak odróżniłbyś świat snu od realnego?
Tak Morfeusz „uwodził” Neo w Matriksie. Tak migdali się też kino do widza od początku swojego istnienia, stosując rozmaite sztuczki już od pierwszych filmów niemych. Mniej więcej od tego momentu trwa wyścig o najbardziej przekonujące kłamstwo, czyli o najwierniejsze odtworzenie świata rzeczywistego za… cóż, dzisiaj głównie za pomocą komputerów. Lecz zanim te doszły do głosu w latach 70. i 80. ubiegłego stulecia, za podważanie wiary odbiorcy odpowiedzialne były z reguły tricki operatorskie wespół z montażem, odpowiednią charakteryzacją, scenografią, makietami. No i kable, zwoje kabli, dzięki którym dosłownie ożywały na naszych oczach różnorakie stwory, roboty czy też kolejni kosmiczni najeźdźcy [germańscy, kurwa, oprawcy]. Fach ten na wylot zna Rollie Tyler – bohater klasycznego akcyjniaka ery Reagana i Gorbaczowa, pod tytułem F/X, czyli skrótu oznaczającego ni mniej, ni więcej, jak właśnie efekty specjalne.
30 lat minęło, jak jeden dzień… – aż chciałoby się smutno zaśpiewać przy kielichu ze szwagrem. Niektóre filmy starzeją się bowiem szybciej od pociech i „ef z iksem” jest tego dobrym przykładem. Aż trudno uwierzyć, jak błyskawicznie te trzy dekady zleciały i jak wiele się pozmieniało – nie tylko w danej branży, a na świecie w ogóle. Kiedyś wszystko było czarno-białe (lub niebiesko-czerwone), a do wywołania konkretnych efektów potrzeba było faceta z nielichą wiedzą techniczną i potężną konsolą sterującą – dokładnie takich, jak Rollie (Bryan Brown). Dziś, choć animatronika niejako powraca do łask dzięki modzie na wskrzeszanie legendarnych produkcji wielkiego ekranu, wszystko załatwia kilka(set) kliknięć myszką, a po planie biegają głównie faceci ubrani w zielone stroje, pośród płacht tego samego koloru. Czy wobec takiego stanu rzeczy film Roberta Mandela nie postarzał się tym samym zbyt mocno?
Ano nie. Chwilami może przypominać co prawda wizytę w muzeum lub sympatyczną ramotkę, na widok której ojcu przypominają się czasy młodości, lecz poza tym jest to nad wyraz żywy przykład kina z „dawnych lat”. A gros pokazanych w nim od kuchni efektów to nadal podstawy rzemiosła każdego szanującego się adepta tego odłamu sztuki filmowej. O ile słowo „aktualny” byłoby tu zatem pewnym nadużyciem, to film ten pozostaje zarówno interesujący (nie tylko dla laików), jak i wciąż atrakcyjny. Duża w tym zasługa aktorów i ich postaci z krwi i kości – takim, którym chce się kibicować; odpowiedniej chemii między nimi; wszelkich sfer wizualno-dźwiękowych (a zatem także, co oczywiste, efektów) oraz rytmu historii – ani nie pędzącej przed siebie na oślep, jak wiele współczesnych blockbusterów, ani też nie przynudzającej. Abstrahując od tytułowej magii „za kamerą”, film ten ma w sobie i kilka innych niespodzianek, z których część także dziś może zaskoczyć. Dlatego też fabuły nie warto szczegółowo opisywać, nawet trzydzieści lat od premiery.
Zawiązanie akcji przedstawia się natomiast następująco: oto wspomniany Roland, po drobnym wprowadzeniu na planie kolejnej produkcji nie najwyższych lotów, zostaje poproszony przez agenta rządowego o pomoc w pewnej delikatnej sprawie. Trzeba sfingować śmierć lokalnego gangstera, który zgodził się dołączyć do, jakże popularnego wśród kryminalistów, programu ochrony świadków. Szkopuł w tym, że należy zrobić to w miejscu publicznym, a na domiar złego to Rollie, jako fachowiec, będzie musiał pociągnąć za spust – i to w warunkach wywołujących niemiłe uczucie déjà vu również u widza.
I kiedy wydaje się, że wszystko poszło jak po maśle (albo po wodzie, bo często na ekranie leje jak z cebra lub z, nie przymierzając, maszyny deszcz wywołującej), zaczynają się kłopoty, a nasz bohater sam wpada w pułapkę niepewności względem stosowanych przez siebie środków wyrazu (podtytuł filmu to wszak „Morderstwo za pomocą iluzji”). I to właśnie do kuglarskich trików i podręcznego zestawu do make-upu będzie musiał sięgnąć, by uratować własną skórę/dobre imię/niewinnych. Na szczęście wkrótce z pomocą przychodzi mu stary wyga nowojorskiej policji, Leo McCarthy (Brian Dennehy)…
Brzmi odrobinę sztampowo, bowiem pod wieloma względami całość mogłaby doskonale wpisywać się w jakże popularny podgatunek buddy-movie, który czerpie swą główną siłę ze zderzenia dwóch skrajnie różnych charakterów, z których jeden najczęściej nosi odznakę. Przewrotność polega jednak na tym, że zanim do tego spotkania w ogóle dochodzi, film zmierza już ku końcowi, a jego moc to w dużej mierze skupienie się na hollywoodzkim hokus pokus, zabawa kinem i systematyczne poddawanie w wątpliwość kolejnych oszustw na umyśle. Te jednak nie dominują nad historią, zgrabnie dopasowując się do sytuacji – są skutecznym i efektownym narzędziem w rękach profesjonalisty. Niekiedy poszczególne rozwiązania trącą niestety myszką. Szczęśliwie większość z nich wychodzi obronną ręką w starciu z bandytami i upływającym czasem, czyniąc całe doznanie zwyczajnie dobrą, lekką oraz niegłupią i odpowiednio dorosłą rozrywką, jaką warto polecić praktycznie na każdy możliwy wieczór (i niemożliwy w sumie też).
Kolejne minuty seansu uprzyjemnia sympatyczny humor, nośne dialogi, porządne zdjęcia legendarnego Miroslava Ondrícka, kilka podnoszących ciśnienie zwrotów akcji oraz galeria barwnych i wiarygodnych, lecz odrobinę szablonowych postaci, wśród których wybijają się oczywiście kobiety – obiekt westchnień Rolliego, Ellen (seksowna Diane Venora) i jego urocza asystentka, Andy (Martha Gehman, która wielkiej kariery nigdy nie zrobiła), a także bystrzacha z policyjnego archiwum, Marisa Velez (Jossie deGuzman). To z nimi wiąże się parę najlepszych/najfajniejszych/najbardziej zaskakujących scen tej produkcji, która jednocześnie dosadnie przypomina nam o tym, że jest to twarda, męska gra.
Skutecznie przekonują o tym również charakterystyczne, rozpoznawalne facjaty drugiego planu, z Tomem Noonanem i Jerrym Orbachem na czele. Sokole, niemrugające oko dostrzeże też epizodyczny debiut Angeli Bassett, której ruchu warg nawet nie starano się dokładnie zsynchronizować z dźwiękiem. Cóż, w końcu nie o takie efekty twórcom chodziło. Wszak, jak wypowiada to w jednej ze scen Ellen:
Nikogo nie obchodzą już filmy o ludziach.
Liczą się tylko efekty specjalne.
Co ciekawe, punkt wyjściowy historii wcale nie jest tak oderwany od rzeczywistości, jakby się mogło wydawać. Zatrudniony na planie faktyczny znawca FX, zdobywca Oscara, John Stears (Maska Zorro, Komando Foki, Gwiezdne wojny, wczesne filmy o 007), twierdził po latach, że agencje rządowe istotnie zwracały się do niego z ofertami podobnymi do tej, która stanowi clou filmu. Można zatem pokusić się o wyświechtane stwierdzenie, że raz jeszcze życie prześcignęło pomysły X muzy. Ale też i producenci od początku chcieli nadać swemu dziełu pierwiastka autentyczności. Obiektywnie patrząc, trzeba oddać cesarzowi co cesarskie, a filmowcom co filmowe – przygody Rolliego ani na moment nie wydają się przebajerzone, stanowiąc niejako bardziej wiarygodną wersję poczynań Angusa MacGyvera, który notabene zadebiutował w telewizji rok wcześniej.
Solidny, aczkolwiek w ogólnym rozrachunku i w starciu z będącym wtedy u szczytu popularności Kinem Nowej Przygody, trochę mało spektakularny thriller (acz widowiskowych sekwencji w nim nie brak) był umiarkowanym hitem 1986 roku. Niemniej przy niskim, nawet jak na ówczesne standardy, budżecie (dziesięć milionów baksów w nieoznakowanych banknotach), wielce enigmatycznym tytule i niesławnej kategorii R zdołał na siebie zarobić. Na popularności i gronie oddanych fanów zyskał dodatkowo w obiegu wideo, a i wieńcząca napisy końcowe piosenka grupy Imagination tygodniami nie znikała z dyskotekowych parkietów, choć pierwotnie bynajmniej nie miała z filmem nic wspólnego, a jedynie skutecznie ją wykorzystano.
Nic zatem dziwnego, że co jakiś czas natknąć się można na kolejne plotki odnośnie remake’u F/X – coraz bardziej prawdopodobne nie tylko przez niesłabnący trend sięgania po stare marki, ale i relatywnie dobre zdrowie oryginalnej obsady oraz pełen potencjału temat (mimo wszystko wciąż niewykorzystany w pełni). Pozycji tej daleko co prawda do miana kultowej, ale zarówno dla Mandela, Browna, jak i Dennehy’ego to wciąż punkt szczytowy kariery – nadal rozpoznawalny, lubiany, na swój sposób jedyny w swoim rodzaju. No… prawie.