F/X – 30-lecie filmu
F/X2
Trochę to trwało, lecz pięć lat po premierze oryginalnego filmu doczekaliśmy się sequela. Ten nie krył się już ze swoim podtytułem, świadomie nawiązując do poprzednika „śmiertelną sztuką iluzji”. Bynajmniej nie na wyrost. Jak każda repeta, tak i F/X dwa z impetem wpada do tej samej rzeki, porzucając nieco logiki na rzecz widowiskowości oraz zamieniając twarde R na bardziej przyjazne dolarom PG-13. Mimo następujących w międzyczasie wyraźnych zmian na świecie pozostaje przy tym radośnie zakorzeniony w poprzedniej epoce – być może nawet mocniej od pierwowzoru. Oczywiście wychodzi również naprzeciw oczekiwaniom, będąc odpowiednio bardziej zaawansowanym technicznie filmem. Acz nie pozbawionym równie dużej liczby wpadek realizacyjnych i dalej bazującym na tradycyjnych efektach, które mają przede wszystkim służyć postaciom.
Te główne – Rollie i Leo (a na drugim planie również Velez) – powracają. Australijczyk zajmuje się teraz produkcją zabawek, a Leoś, zwalisty niczym Dąb Bartek, bawi się w prywatnego detektywa po utracie pracy w NYPD. Bliźniacza fabuła – tym razem Rollie niechętnie pomaga policji w złapaniu seryjnego mordercy – oferuje nam jednakoż i sporo nowych twarzy. I tak na miejsce obiektu westchnień Tylera wskakuje śliczna Rachel Ticotin, a towarzyszy jej bagaż doświadczeń w osobie byłego męża (Tom Mason) i obecnego dziecka (Dominic Zamprogna), z którym lekkoduszny Rollie ma oczywiście dobre kontakty. Joanna Gleason, Philip Bosco, Kevin J. O’Connor i nie do zapomnienia facjata kaskadera Johna Walsha, która musiała się śnić po nocach niejednemu szczylowi, dopełniają dzieła.
Nie obeszło się także bez zmian za kamerą. Swoją szansę dostał teraz rodak Bryana Browna – Richard Franklin, który wcześniej popełnił Psychozę II (i tak jak Mandel niczym innym się już właściwie nie wsławił). Do dyspozycji dostał nieco wyższy budżet, zupełnie nową względem pierwowzoru ekipę oraz B-klasowe hasło („Outgunned by the mob, outmanned by the cops… their effects had better be special!”) i… właściwie to dał ciała. Ale tylko trochę.
F/X2 jest już typowym akcyjniakiem – w porównaniu do oryginału bardziej przewidywalnym (znowu wszystko idzie nie tak, raz jeszcze gadżety i pomysłowość Rolliego oraz doraźna pomoc Leo są niezbędne, by dożyć następnych urodzin, itd.), pozbawionym świeżości oraz większego dramatyzmu. Po dość brutalnym wstępie twórcy z coraz większą intensywnością serwują nam kolejne radosne atrakcje, jakby zapominając o sensacyjnym rodowodzie dylogii. Stawka teoretycznie rośnie, ludzie znów giną w aż nadto namacalny, bolesny sposób, lecz czymże są takie błahostki w porównaniu z dobrą zabawą i możliwością wychylenia kielicha…
To film zdecydowanie lżejszy również przez wprowadzenie kilku mrugnięć okiem do widza (cytaty z „jedynki”, wizyta na planie terminatoro-podobnego tworu tuż przed premierą T2), czy też elementów pokroju mechanicznego klauna (swoją drogą przefajny gadżet, który nic się nie zestarzał) oraz obecności wspomnianego syna, którego koniec końców trzeba będzie uratować z rąk złych ludzi. Z drugiej strony całość niepotrzebnie pokomplikowano, wprowadzając zbędne wypełniacze w rodzaju mitycznych złotych medalionów (młodsza o dwa lata Zabójcza broń 2 się kłania) i mglistej, międzynarodowej intrygi, jaka niespecjalnie lepi się z „przyziemnym” punktem wyjścia. Rollie zdecydowanie częściej MacGyverzy niż czaruje trickami, Leo zamiast z broni strzela one-linerami, a finał próbuje to wszystko jakoś ogarnąć. Miotamy się więc pomiędzy Indianą Jonesem, Jamesem Bondem i Gliniarzem z Beverly Hills, który za parę lat obierze równie błędną drogę i zatonie na amen. Zabrakło temu misz-maszowi nie tylko większej spójności, polotu czy iskry bożej, ale i przebojowej, wyrazistej wizytówki w postaci piosenki – popularnych w latach 90. jeszcze bardziej, jak w poprzedniej dekadzie (aczkolwiek soundtrack per se jakby ciut lepszy).
Nic zatem dziwnego, że choć tytuł ten zadebiutował na pierwszym miejscu box office’u, to ostatecznie nie sprzedał się równie dobrze, co pierwowzór (którego fragmenty przemykają na telewizorze w jednej ze scen). Jednocześnie nie jest od niego aż tak słabszy, jak przyszło się powszechnie uważać. Chemia między aktorami ponownie daje radę, kulisy powstawania efektów są równie zajmujące (o co żal mieli ich prawdziwi twórcy, sądząc, iż zdradza się tu za dużo sekretów), a one same bardziej różnorodne, lepiej dopracowane i przywłaszczające sobie więcej czasu ekranowego. Humor autentycznie bawi, a całość bez problemu unosi na swoich barkach bezpośrednia współpraca między Leo i Rolliem, której na dobrą sprawę nie mieliśmy szans ujrzeć w części pierwszej. Wartka akcja i kilka świetnie zrealizowanych sekwencji nie pozwalają się nudzić, a całość spokojnie sprawdza się w ramach niezobowiązującej rozrywki, nie aspirując zresztą od samego początku do niczego więcej.
Swoista naturalność narracji zostaje zatem zachowana i zgrabnie komponuje się z technologicznymi nowinkami, które w najgorszym wypadku ogląda się dziś z miłym rozrzewnieniem.
Niemniej dla wielu fanów znacznie ciekawszą kontynuacją okazał się serial, który pojawił się na telewizyjnych ekranach po kolejnych pięciu latach. Zakończono go co prawda bardzo szybko, bo już po drugim sezonie, lecz 40 odcinków emitowanych w latach 1996-98 zdołało utrzymać całkiem zjadliwy poziom i odrobinę zgłębić temat. Pozbawiona oczywiście oryginalnej obsady, kanadyjska seria przywróciła do łask duet scenarzystów, którzy powołali do życia Rolanda Tylera (tutaj odgrywanego przez Camerona Daddo). Kontynuowała niejako także tradycję dużego wyczucia względem płci pięknej (Carrie-Anne Moss i Christina Cox to regularnie powracające twarze, a w pojedynczych odcinkach pojawiają się m.in. Leelee Sobieski i Maria Conchita Alonso). Niestety, jej twórcy sami stępili jakiekolwiek pazury, uśmiercając Leo (granego już bez tego samego błysku w oku przez Kevina Dobsona), a w miarę upływu czasu zrobiło się z tego typowe, rozłażące się crime drama, o czym mogli przekonać się widzowie Polsatu. Ale jeśli komuś przypadły do gustu oba filmy kinowe, to i na serial może spokojnie rzucić okiem – szczególnie że relatywnie niedawno na rynku amerykańskim ukazało się wydanie DVD (w Anglii wypuszczono natomiast tylko sezon pierwszy).
Wracając jeszcze do domniemanej części trzeciej, osobiście nie uważam tego za głupi pomysł. Fajnie byłoby zobaczyć na dużym ekranie raz jeszcze starą ekipę, która – jak wspominałem – dalej dzielnie się trzyma. Dałoby to sporo okazji, aby trochę ponarzekać na współczesny stan rzeczy i ponownie udowodnić wyższość tradycyjnych efektów nad komputerowymi, jednocześnie doceniając w jakiś sposób wkład CGI w kinową magię. Możliwości jest wiele. Gorzej, że znając obecne tendencje Fabryki Snów, prędzej doczekamy się reboota z pozbawionymi charyzmy lub talentu (bądź obu tych cech) młodzikami z mlekiem pod nosem i notesikiem pełnym chwytliwych ripost na dowolną okazję. Oby nie.
Tak czy siak, oba „efiksy” warto sobie powtórzyć – albo obejrzeć po raz pierwszy, do czego zachęcam tymże tekstem. Od niedawna dostępne są (niestety jedynie za granicą RP) w jakości HD i przyznam, że prezentują się w wysokiej rozdzielczości naprawdę solidnie. A przyjemność i frajda płynące z ich seansów w 2016 roku są porównywalne do tych z czasów boomu wideo, jaki na dobrą sprawę rozsławił je w naszym nadwiślańskim kraju. Przyznać trzeba, że kto, jak kto, ale jankesi mają kino w małym palcu. Czy też raczej we wskazującym. I zawsze, w razie potrzeby, gotowi są go podpalić – ku uciesze widza, rzecz jasna. Bezcenne.
korekta: Kornelia Farynowska