Django
Quentin Tarantino, czołowy postmodernista Hollywood – jakiż to wyświechtany zwrot – w swej twórczości systematycznie naginał zasady dawnej gatunkowości. Jego filmy dały się poznać jako wyjątkowe zabawy konwencją, które wpuszczały powiew świeżego powietrza w skostniałe formuły narracyjne. Jednak gatunkiem, w którym Quentin Tarantino od zawsze miał upodobanie, z którego czerpał garściami, i do którego zawsze starał się odwoływać, był western – ściślej, jego włoska odmiana (więcej w innym artykule na stronie).
Co ciekawe, nawet o swoim „Pulp Fiction” potrafił mówić jako o rockandrollowym spaghetti westernie. Przyszedł w końcu moment, w którym twórca ten mógł w pełni dać upust swojej fascynacji, tworząc film dokładnie wpisujący się w ramy ulubionego gatunku. Jego bohater przywdziewa więc buty z ostrogami, na głowę wrzuca kapelusz, dopina swój rewolwerowy pas, wsiada na konia i rusza razem z nami w przygodę rodem z Dzikiego Zachodu, lub będąc dokładnym, dzikiego południa.
Historia Django zaczyna się od oswobodzenia. Czarnoskóry protagonista z łańcuchów niewolnictwa zostaje wyzwolony przez niemieckiego dentystę-łowcę nagród, dr Kinga Schultza. By nadać cel jego działaniom, Tarantino sięgnął po germańską legendę o Brunhildzie. Django zatem niczym mityczny Zygfryd, musi uwolnić swoją ukochaną z więzienia, którym w filmie jest największa plantacja bawełny położona w Mississipi, Candyland. Plantacją zarządza okrutny i demoniczny Calvin Candie, który w bezceremonialny sposób obchodzi się ze swoimi podwładnymi. By wyciągnąć zniewoloną żonę wprost z paszczy lwa, potrzebny jest jednak dobry plan… Fabularnym punktem wyjścia staje się więc nie kolejna droga zemsty, jak sugerują media, lecz uniwersalna opowieść o miłości.
Scenariusz „Django”- co dziwić nie może – pełen jest gatunkowych odniesień i cytatów. Wszak tytułowy bohater jest przecież kolejną wariacją klasycznej postaci spaghetti westernów. Tą najbardziej znaną kreacją Django był oczywiście Franco Nero w filmie z 1966 roku. Niebieskooki bohater do dziś stanowi – obok Bezimiennego Clinta Eastwooda – popkulturowy wzór tajemniczego i charyzmatycznego kowboja bez przeszłości. Tarantino nie chcąc kopiować dobrze znanego charakteru, nadał mu własną interpretację. Co ciekawe, obie “wersje” spotykają się w jednej ze scen w filmie i mają okazję do zaskakującej konfrontacji. Nowy Django staję się więc symbolem wykorzystanym na nowo, nośnikiem do poruszenia ważnych dla historii Ameryki kwestii.
I tu dochodzimy do meritum, podstawową bowiem cechą narracji „Django” nie jest jej intertekstualność, a tematyka, z jaką śmiało i bezkompromisowo się mierzy.
Oglądając „Django” ma się wrażenie, że losy protagonisty kryją w sobie pewną metaforę. Klasyczny amerykański schemat narracyjny – od zera do bohatera – nabiera nowego kształtu. Uciśniony i pogardzany przedstawiciel czarnej ludności – sprowadzanej do Nowego Świata w celu pełnienia roli najtańszej siły roboczej – po swoim oswobodzeniu stopniowo przeistacza się w jednostkę świadomą własnej tożsamości. Z czarnego niewolnika staję się zatem wzbudzającym szacunek i uznanie afroamerykaninem.
Spisana krwią historia niewolnictwa ukryta jest więc w drodze głównego bohatera i jego metamorfozie. Tym trudniejsze do przyjęcia są zarzuty Spika Lee, bojkotującego najnowszy film Tarantino, w swej argumentacji skupiającego się głównie na sumie nieparlamentarnych słów wypowiadanych w stosunku do czarnoskórych bohaterów. Według Lee, reżyser „Django”, także przez humorystyczną tonację, drwi sobie z niechlubnych kart historii Ameryki. Dla mnie jednak obraz ten pozostanie jednym z bardziej sugestywnych, filmowych rozliczeń z rasizmem. Tarantino potrafi szybciej i dosadniej trafić w sedno problemu, gdyż jest w tym, jak i we wszystkim co robi, niebywale szczery. Miast moralizować – szokuje, dzięki czemu po seansie zostawia trwały ślad prawdy, którą chciał przekazać.
Znamienny dla fabuły westernu Tarantino jest też inny fakt. Reżyser tym razem postawił na liniowość. Zaburzona chronologia wydarzeń, która od lat stanowi znak rozpoznawczy filmów tego autora, musiała uznać wyższość liniowej narracji. Jeśli miałbym więc wskazać film z jego dorobku, do którego „Django Unchained” zbliża się w swej konstrukcji, musiałbym cofnąć się aż do „Jackie Brown” (co ciekawe, w tym wypadku zbieżny jest także kolor skóry głównej postaci). Zabieg ten został jednak podjęty w pełni świadomie i przemyślanie. Dzięki liniowej narracji i wpisanym w nią westernowym detalom, Tarantino mógł lepiej oddać hołd gatunkowi, który go określił. Da się więc zauważyć, iż tym razem typowy pastisz przyćmiony jest pokładem szczerej nostalgii.
Pisząc o filmach Quentina Tarantino i nie wspominając o szerokiej gamie wyjątkowych postaci w nich zawartych, to niemal tak, jak zachwycać się urodą pięknej kobiety bez zwracania uwagi na jej oblicze. Zespół aktorski otwiera Jamie Foxx wraz ze swoją interpretacją kultowej już postaci. Choć w charyzmie daleko mu do pierwowzoru Django, to jednak – jak sugerowałem wcześniej – nie o bycie nowym Franco Nero się tu rozchodziło (acz rewolwerem posługuje się równie sprawnie). Foxx powoli rozwija wachlarz swoich możliwości, gdyż wie, iż wcielając się w byłego niewolnika, nie może przesadzać z ekspresją, by nie wypaść nieautentycznie. W celu docenienia sposobu gry Foxxa, należy uwolnić go od porównań i zrozumieć specyfikę jego symbolicznej postaci.
Inaczej ma się jednak sprawa z drugim planem, który w filmach Tarantino zawsze jest ciekawiej rozpisany. Christopher Waltz i Leonadro DiCaprio podzielili się mistrzostwem ceremonii. Pierwszy z nich zagrał wyzwoliciela Django, doktora Shultza. Drugi to główny czarny charakter, czyli Calvin Candie. Obie te postaci kontrastują ze sobą w aspekcie wyznawanych wartości. Dr King Shultz to idealista, przedstawiciel oświeconej Europy, w której prawa jednostki stanowią cywilizacyjny fundament. Calvin Candie to z kolei uosobienie najgorszych cech ówczesnych władców Południa Stanów Zjednoczonych. Podobno Tarantino tworząc tę postać, wzorował się na historycznym królu Francji, Ludwiku XIV. Candyland byłaby w takim wypadku Wersalem, władanym przez rozwydrzonego dziedzica swego rodu.
Rywalizacja tych dwóch intelektów zagrana jest wprost koncertowo. To do nich należą najważniejsze kwestie i sceny w filmie, na których oparty jest ideologiczny ciężar filmu.
Nie sposób nie przywołać kluczowej dla filmu sceny, w której DiCaprio uskutecznia frenologiczny wywód, mający na celu dowieść wyższość rasy białej nad poddańczą rasą czarnych. Ciekawostką jest, iż skaleczenie do jakiego w tej scenie dochodzi, było autentyczne. DiCaprio zupełnie nie zrażony tym faktem kontynuował deklamację swej kwestii. W grze Waltza z kolei wyczuć można resztki Hansa Landy z „Bękartów wojny” (wszak znowu wciela się w łowcę głów) – nie dajmy się jednak zwieść opiniom, jakoby tę postać tylko sucho powielał. W dalszym planie błyszczy także Samuel L. Jackson i jego stary kamerdyner Stephen, od lat wierny Candiemu, do szpiku przesiąknięty ideologią białej rasy. Jest to postać istotna, gdyż swą postawą stanowi jawne zaprzeczenie wolnościowych zapędów głównego bohatera. Nastawienie Stephena ma sugerować, że nie wszyscy czarnoskórzy niewolnicy byli przekonani co do konieczności ich wyzwolenia.
Minusy? Historyczni puryści będą czepiać się nieścisłości. Dynamit, będący ważnym rekwizytem filmu, został wynaleziony w 1867 roku, podczas gdy akcja filmu rozgrywa się w roku 1858. Podobna sytuacja jest z Ku Klux Klanem, którego pierwsze grupy zawiązały się tuż po wojnie secesyjnej, w 1865 roku. Nie przeszkodziło to jednak twórcom w umieszczeniu w filmie jednej z tych rasistowskich band. Niecierpliwi będą narzekać na przesadne rozciągnięcie niektórych scen, przedłużenie dialogów, których efektem może być uczucie znużenia pojawiające się w trakcie seansu. Jednak to chyba oczywiste, że przy odpowiednim zaangażowaniu i podejściu do tego dzieła, wspomniane wady nie będą wstanie odegrać większej roli w procesie jego odbioru.
Tarantino ponownie zachwyca treścią i formą.
Jego najnowszy film wart jest najwyższych słów uznania głównie za pietyzm, z jakim przetwarza gatunkowe schematy. Mitotwórczy western posłużył do ukazania niezwykle wiarygodnego w swym wydźwięku rozrachunku z niewolnictwem… Chciałoby się powiedzieć, że nowy film niepokornego autora jest jak bukiet kwiatów. Bukiet, który zachwyca starannością w doborze barwnych elementów. Bukiet, którego przesłaniem mają być jednocześnie podziękowania i przeprosiny. Nie winno się przeceniać jego wartości, gdyż dany jest szczerze i bezinteresownie.