ZABÓJSTWO
Trzeba przyznać, że początki kariery były dla Stanleya Kubricka naprawdę wyboiste. Jego dwa pierwsze filmy pełnometrażowe – opisane już w cyklu Strach i pożądanie oraz Pocałunek mordercy – przyniosły same straty, swą formą i/lub fabułą wzruszając jedynie nielicznych widzów, najczęściej bywalców arthouse’owych przybytków. Normalnie wystarczyłoby to, żeby zakopać właściwie każdą karierę. Ale nie Kubricka. Legendarny reżyser nie poddał się i z pomocą poznanego na planie Pocałunku… producenta Jamesa B. Harrisa wcielił w życie zasadę „do trzech razy sztuka”. Na swój kolejny projekt wybrał opowiadającą o perfekcyjnie zaplanowanym rabunku książkę Lionela White’a Clean Break.
Opus magnum tego pisarza stało się dla młodego filmowca… kolejną lekcją finansowej pokory. Również Zabójstwo – jak nie do końca trafnie nazwano to dzieło – przepadło bowiem w kinach. I to pomimo hasełek reklamowych przyrównujących je do przedwojennych klasyków pokroju Człowieka z blizną i Małego Cezara, z którymi ostatecznie niewiele ma wspólnego. Studio United Artists, które na produkcję Zabójstwa wyłożyło Kubrickowi 2/3 sumy (resztę zebrał Harris), nie bardzo zresztą wiedziało, jak sprzedać gotowy produkt. Po obejrzeniu marnych wyników pokazów testowych, panowie w garniturach zmusili twórcę do zmian w narracji i tak zmontowaną wersję zaczęli dołączać w ramach bonusa do innych, głośniejszych tytułów.
To sprawiło, że marne 320 tysięcy dolarów budżetu – liczba śmieszna nawet jak na standardy ówczesnych filmów klasy B – nie zdołało się zwrócić. Dziesięć tysięcy kosztowały nowopowstałe Harris-Kubrick Pictures same prawa do sfilmowania powieści, którą duet sprzątnął sprzed nosa włodarzom UA (wytwórnia planowała własną ekranizację z Frankiem Sinatrą w roli głównej). Kolejne czterdzieści patyków poszło natomiast na gażę dla głównej gwiazdy całego przedsięwzięcia – Sterlinga Haydena (choć pod uwagę brano również angaż Jacka Palance’a i Victora Mature’a), który parę lat wcześniej zagrał w innej historii o wielkim skoku, obecnym kanonie gatunku noir, Asfaltowa dżungla.
U Kubricka gra on Johnny’ego Claya – mózg operacji i przywódcę grupy mężczyzn, którzy chcą obrabować kasy biletowe przy torze dla końskich wyścigów w trakcie najgorętszej rywalizacji sezonu (czyli w biały dzień i przy maksymalnej liczbie publiki). Śmiałków jest czterech i każdy ma swoje powody, nawet jeśli mocno trywialne, stereotypowe, dla których chce zaryzykować skok: odpowiedzialny za sprzęt i melinę Marvin, ochroniarz toru Mike, tamtejszy kasjer George i patrolowy Randy (odpowiednio: Jay C. Flippen, Joe Sawyer, Elisha Cook Jr., Ted de Corsia). Niezależnie od nich Johnny najmuje jeszcze łysego mięśniaka Maurice’a oraz snajpera Nikkiego (Kola Kwariani i Timothy Carey). Tak przygotowuje perfekcyjny (zdawałoby się) plan napadu. I gdy wybija godzina prawdy, z początku wszystko faktycznie przebiega doskonale, jak w zegarku. Diabeł jak zawsze tkwi jednak w szczegółach i – jak po ponad 60. latach od premiery nietrudno się domyśleć – wkrótce wszystko zaczyna się sypać…
O randze, wielkości, tudzież niezwykłości całego wydarzenia twórcy starają się nas przekonać już od pierwszych kadrów, prezentując nam przygotowania do wyścigów konnych, uczestnicy których wkraczają na tor niczym gladiatorzy na arenę zmagań, w takt nazbyt rozbuchanej muzyki Geralda Frieda, towarzyszącej równie wyolbrzymionym napisom na cały ekran (co ciekawe, sekwencja ta zostaje kilka razy powtórzona we właściwej fabule). Taki zabieg momentalnie uderza w widza, skupiając na sobie całą uwagę. Być może nieco przedwcześnie, gdyż potem nie dzieje się w sumie nic szczególnego przez dobre kilkadziesiąt minut. Ba! Ten niespełna półtoragodzinny seans bynajmniej nie rusza z kopyta – jak choćby pochodzący z tego samego okresu Dotyk zła – lecz stępem dociera do mety.