search
REKLAMA
Czarno na białym

SIEDEM DNI W MAJU

Jacek Lubiński

8 września 2018

REKLAMA

W latach 1962–1966 John Frankenheimer nakręcił tak zwaną „trylogię paranoiczną”. Jej pierwsza odsłona – Przeżyliśmy wojnę – dotyka polityki, szpiegostwa i wojennej propagandy, a ostatnia, czyli Twarze na sprzedaż, skupia się między innymi na długowieczności. Oba te tytuły mocno bazują jednak przede wszystkim na poszukiwaniu tożsamości, jej zaburzeniach i tym, co ją tworzy. To również poniekąd i motyw środkowej części trylogii – militarnego thrillera Siedem dni w maju. Reżyser powraca w nim do świata wielkiej polityki, gdzie na najwyższych szczeblach toczy się niezwykle niebezpieczna gra, w której kluczem jest właśnie identyfikacja przeciwnika.

Choć dziś nie da się tego zauważyć ze względu na postępującą technikę, to historia osadzona została w niedalekiej przyszłości (oczywiście z ówczesnego punktu widzenia). Ponoć w jednej ze scen filmu można dostrzec, iż jest to rok 1970, ale – co dosadnie oznajmiały już hasła reklamowe – nie ma to większego znaczenia. Próba zorganizowania politycznego przewrotu może zdarzyć się wszak zawsze i wszędzie. Taki właśnie cel przyświeca Jamesowi Mattoonowi Scottowi – posągowemu i darzonemu szacunkiem generałowi, który uważa jawnie antynuklearną postawę prezydenta (dla odmiany niezbyt popularnego wśród ludności) za groźną dla całego narodu oraz, co było wtedy na porządku dziennym, obawia się w jej konsekwencji sowieckiej inwazji. Cichaczem organizuje więc wspólnie z Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, któremu przewodzi, plan mający na celu przejęcie kontroli nad rządem. Traf chce, że na spisek wpada jego podwładny, a prywatnie dobry kolega, pułkownik Martin Casey, który idzie z tą informacją wprost do prezydenta. Tak zaczynają się nerwowe lawirowanie pomiędzy stołkami najwyższych organów państwa oraz wyścig z czasem.

Współczesna publika może kojarzyć tę fabułę, ponieważ w 1994 roku na podstawie powieści autorstwa Fletchera Knebela i Charlesa W. Baileya II HBO stworzyło też swojego Wroga wewnętrznego z Forestem Whitakerem, Samem Waterstonem, Daną Delany i Jasonem Robardsem w rolach głównych. U Frankenheimera zobaczymy jeszcze bardziej imponujący zbiór gwiazd – m.in. Fredrica Marcha, Martina Balsama, jak zawsze zjawiskową Avę Gardner i, w epizodzie, nieznanego wtedy zupełnie Leonarda Nimoya – którym przewodzą Burt Lancaster i Kirk Douglas. Co znamienne, ta dwójka zrobiła wspólnie dokładnie siedem filmów i Siedem dni w maju jest numerem piątym na tej liście. Wcześniej Lancaster dwukrotnie pracował natomiast z reżyserem (nawet poróżnili się dość poważnie na planie Ptasznika z Alcatraz), u którego w tym samym 1964 roku dał także prawdziwy popis w rewelacyjnym Pociągu. Jako generał-buntownik wypada tutaj równie wspaniale, magnetyzując tyleż prezencją, co charyzmą. A ponieważ naprzeciw niego staje mogący poszczycić się dokładnie tymi samymi cechami Douglas senior, to już pod tym względem film Frankenheimera elektryzuje.

Oczywiście pojedynek gigantów X muzy jest jedynie wisienką na całym torcie filmowej wspaniałości, jaką zaserwował nam reżyser do spółki ze scenarzystą Rodem Serlingiem. Intryga jest inteligentna i poprowadzona w sposób godny kina akcji – choć przecież mamy do czynienia z jego gadaną odmianą, w której nie pada ani jeden strzał z broni, a kamera rzadko opuszcza ciasne gabinety Białego Domu (którego prawdziwi właściciele mocno poszli ekipie na rękę, co nie zdarza się przecież często). Służący w przeszłości w amerykańskich Siłach Powietrznych Frankenheimer doskonale znał zresztą wszelkie procedury oraz zasady działania na przykład innej ważnej twierdzy USA – Pentagonu. Dlatego jego film poraża realizmem bez jednoczesnego popadania w niezrozumiały dla widza bełkot. I z tego też powodu nic a nic się nie zestarzał.

Przy czym sam reżyser doskonale zdawał sobie sprawę ze swojego osiągnięcia, po latach wspominając, że nakręciłby go dokładnie tak samo, jest to bowiem jedno z tych dzieł, z których jest najbardziej dumny. I nie ma się co dziwić. Sukces kasowy oraz artystyczny (między innymi dwie nominacje do Oscara – za scenografię i dla grającego senatora Clarka aktora Edmonda O’Briena) odłóżmy na bok, bo i bez nich dostajemy film naprawdę imponujący, celny w swych spostrzeżeniach, właściwie perfekcyjnie skrojony. Zrealizowany prostymi środkami i technicznie niewychodzący ponad solidne rzemiosło (ani zdjęcia Ellswortha Fredricksa, ani nacechowana militarnym sznytem muzyka legendarnego Jerry’ego Goldsmitha nie zachwycają), wydaje się iście skomplikowaną, wielowątkową strukturą godną największych geniuszy. I zarazem jakże porywająca, rozrywkowa, wciągająca to konstrukcja.

Rzecz jasna, nie jest to pusta, bezmyślna rozrywka. To nie jest możliwe w momencie, gdy twórcy dotykają rzeczywistości w tak przerażająco prawdziwy, dosadny sposób, iż ta jakby ożywała na naszych oczach. Abstrahując już od tego, czy generał Scott ma rację i czy zakończenie jego akcji okazałoby się szczęśliwe, czy też nie, to przecież dosłownie rok wcześniej Ameryką wstrząsnął zamach na prezydenta Kennedy’ego (z tego powodu przełożono zresztą premierę filmu) – dla wielu wciąż niewyjaśniony akt, podpadający pod zmowę nieprzychylnych mu agencji rządowych. Mniej więcej w tym samym okresie miał też miejsce pucz wojskowy w Brazylii, gdzie samozwańczy przywódcy kraju po prostu zbanowali film Frankenheimera, gdyż był w ich mniemaniu… niebezpiecznie bliski faktów związanych z dopiero co przeprowadzoną przez nich operacją. To powinno wystarczyć za cały komentarz.

Ponoć zaproszony pewnego dnia na obiad w Białym Domu Kirk Douglas został spytany przez samego Johna Kennedy’ego o to, czy planują zekranizować książkę Siedem dni w maju. Gdy aktor odpowiedział, że owszem, prezydent przez następne pół godziny rozwodził się nad tym, jak wspaniały byłby z tego film. Oczywiście nie dane mu go było ostatecznie zobaczyć. Ale można śmiało pokusić się o stwierdzenie, że seans nie tylko spokojnie dorównałby jego oczekiwaniom, ale też bez problemu przerósłby je.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA