NOC IGUANY
Pochodzący z 1964 roku dwudziesty piąty film w reżyserii Johna Hustona – który on sam także wyprodukował dla studia MGM oraz do którego napisał scenariusz wespół z Anthonym Veillerem – można by było równie dobrze ochrzcić mianem „Dr T i kobiety” (czyli tak, jak nazywał się dramat Roberta Altmana z początku XXI wieku). Jego głównym bohaterem jest wszak doktor T. Lawrence Shannon, a otaczają go niemal same panie w różnym wieku. Zresztą całość próbowano między innymi tak właśnie sprzedać, reklamując godnymi tanich erotyków hasłami pokroju: „Jeden mężczyzna… trzy kobiety… jedna noc”. Niepotrzebnie. Nominowane do czterech Oscarów dzieło poradziło sobie i bez tego. Bo też i nie na tym opiera się jego siła.
Czymże właściwie jest tytułowa noc? Sam jaszczur co prawda pojawia się na ekranie, ale pytanie to pozostaje w sumie bez odpowiedzi i bez wpływu na całą fabułę. Ta – trzeba przyznać, że chwytliwa – nazwa filmu wydaje się jedynie celnym zabiegiem artystycznym; mimowolnie zmuszającym do refleksji oraz wbijającym się w podświadomość sloganem, który nadaje intrydze jakby większej wagi. Biorąc jednak pod uwagę, że produkcja ta jest adaptacją powstałej trzy lata wcześniej sztuki Tennessee Williamsa (dla którego był to ostatni duży hit w zacnym dorobku), coś może być na rzeczy.
Czy jest to więc odbicie głównego bohatera – przechodzącego kryzys wiary i „załamanie nerwowe” pastora Shannona (absolutnie rewelacyjny Richard Burton), który poza piciem dopuszcza się innych, tak zwanych niegodnych czynów? A może symbol poszukiwanej przez niego wolności, podobnie bowiem do niego iguana miota się, niejako uwiązana do werandy, skazana na innych ludzi. Czy też wydaje się reprezentować podobnie odporną na miłość, wiecznie samotną jednostkę, wierzgającą nóżkami pośród innych sobie podobnych stworzeń? Kwestia interpretacji. Trik polega na tym, że każda będzie tyleż dobra, co bezużyteczna. Wszak zarówno Williams w swojej sztuce – jak rzadko kiedy u niego naznaczonej wyraźnie optymistyczną nutą – jak i Huston w swoim filmie nie kryją się z niczym przed widzem.
Wszystko jest jasne mniej więcej jasne od samego początku, w którym rzeczony doktor i pastor w jednym daje się ponieść emocjom w trakcie swojego niedzielnego kazania. Efektem tego jest niemal dosłowne zesłanie w społeczny niebyt. Do Meksyku, gdzie w towarzystwie butelki Shannon oprowadza składające się ze starszych dam wycieczki po absolutnie nieangażującej okolicy, okazjonalnie i nieodpowiedzialnie romansując także z niewiastami zdecydowanie młodszymi od siebie. A w tym konkretnym wypadku z Sue „Lolitą” Lyon, która ma podobne do niego marzenie „wyrwania się” z tej nudnej imprezy, a zwłaszcza spod jarzma niejakiej panny Judith (znakomita Grayson Hall) – typowej, wiecznej, suchej singielki o staroświeckich zasadach i generalnym uprzedzeniu do byłego pastora. Między tą trójką – a szczególnie, co nie powinno dziwić, pomiędzy wyrodnym Shannonem i nieco gadzinową samą w sobie Judith – wspaniale iskrzy.
Acz atmosferę wrzenia film osiąga wraz z dotarciem strudzonych podróżników do przybytku niejakiej Maxine (nieco przy tuszy i z wyraźnie podkrążonymi oczami, ale nadal zjawiskowo ekscytująca Ava Gardner) – dawnej znajomej Shannona (a gwoli ścisłości, wdowie po jego przyjacielu), pod wieloma względami nie tylko dorównującej mu bezceremonialnym zachowaniem, ale także przewyższającej go ikrą. Wtedy ten teatrzyk osobliwości na dobre zaczyna elektryzować. I to akurat w momencie, gdy na horyzoncie pojawia się jeszcze malarka (piękna jak zawsze Deborah Kerr) i jej blisko stuletni dziadek Nonno (Cyril Delevanti), czyli wiekowy poeta pracujący nad kolejnym wierszem… Tyle w kwestii treści, gdzie wspomniana noc stanowi chyba najdłuższą w życiu biednego pastora, bezustannie walczącego z ziemskimi rozkosza… to znaczy pokusami życia. Której w końcu ulegnie? A może raczej: która oprze się jemu? Wszak i sam diabeł wcielony mimowolnie fascynuje – głównie inne naznaczone słabością istoty.
To w sumie też wydaje się bez znaczenia, bo jakby celem nadrzędnym jest tu znalezienie nie tyle odpowiedniej partnerki lub uniknięcie kolejnej wiszącej niczym fatum nad naszym bohaterem kary za grzechy, ile zagubiony gdzieś w tym wszystkim sens własnego ja/celu w braku celibatu. Brzmi górnolotnie. I trzeba przyznać, że w języku Williamsa tak bywa również niekiedy prezentowane. Gdy z ust poszczególnych postaci – ze specjalnym uwzględnieniem naszego złamanego herosa o usposobieniu trenowanego, łagodnego brutala – wylewają się szczere, acz wielce wyrafinowane monologi, trudno z jednej strony nie być pod wrażeniem doboru słów lub chociażby ilości i poziomu skomplikowania kwestii, które aktorzy musieli zapamiętać.