WIDMO [Diabolique]
Nie, tym razem bynajmniej nie chodzi o kolejną odsłonę Jamesa Bonda i jego niekończącej się walki z organizacją Ernst Stavro Blofelda – chociaż czarno-biały film Henri-Georgesa Clouzota z pewnością jakieś widmo naznacza, niekoniecznie złego tłumaczenia. Produkcja grozy na podstawie powieści Pierre’a Boileau i Thomasa Narcejaca w oryginale nosi bowiem tytuł Les Diaboliques, co przełożyć można dosłownie na diablice (tak ochrzczono zresztą film w amerykańskiej telewizji) – zważywszy, że głównymi bohaterkami są tutaj dwie prowincjonalne kobiety ze środowiska pedagogicznego, które wspólnie sprzymierzają się przeciw siedlisku zła wszelkiego: mężczyźnie. Całość nie jest jednak krytycznym spojrzeniem na świat edukacji i nie zabiera się za osądzanie wojny płci. To rasowe kino zbrodni, w którym jest także miejsce na karę. Demony zatem – widmo przeszłości, nadgorliwych wyobrażeń i trwogi, drzemiące w nas samych i nie pozwalające usnąć szczególnie wtedy, gdy na sumieniu mamy coś więcej, niż tylko niezapłacony rachunek telefoniczny…
Urodzony na początku XX wieku we francuskim Niort, gdzie toczy się zresztą część akcji filmu, Clouzot w rodzimym kinie zasłynął głównie jako utalentowany montażysta i scenarzysta. Na swój reżyserski debiut musiał czekać blisko dekadę, rozgłos przyniosła mu natomiast znakomita Cena strachu – również na kanwie książkowego pierwowzoru swojego rodaka, Georgesa Arnauda. Dwa lata później często porównywany, czy też wręcz otwarcie rywalizujący z Alfredem Hitchcockiem o miano króla suspensu, Clouzot (broń boże nie mylić z Clouseau!) uprzedził swoje brytyjskie nemezis w nabyciu praw do zekranizowania Widma dosłownie o kilka godzin.
Oba te tytuły przerobili po latach Amerykanie.
O ile jednak zadedykowany Francuzowi remake Williama Friedkina o jakże intrygującej nazwie alternatywnej – Sorcerer – okazał się być wysokiej klasy przeróbką, która spokojnie może stawać w szranki z oryginałem, a nawet jest od niego pod pewnymi względami lepsza; o tyle pochodzące z 1995 roku Diabolique Jeremiaha S. Chechika (tego samego, który dał światu świąteczną odsłonę Griswoldów!) z Sharon Stone, Isabelle Adjani, Chazzem Palminterim i Kathy Bates w rolach głównych dosłownie zmielił pierwowzór na typową hollywoodzką papkę, pozbawiając go jego największej siły – wyobraźni.
Samo Les Diaboliques nie bez kozery reklamowano jako dające do myślenia, wręcz szokujące dzieło, o którym najlepiej nie mówić za wiele w towarzystwie, a już grzechem byłoby zdradzanie innym jego zakończenia (przypominają o tym również wieńczące seans napisy). To i owszem, nawet dziś potrafi zaskoczyć, i to bynajmniej nie stawiającą wszystkiego na głowie woltą à la dokonania M. Nighta Shyamalana. Lecz Widmo dalekie jest od bycia prostą rozrywką żerującą na tanim, finałowym twiście. To film rewelacyjnie osadzony na licznych niedopowiedzeniach, które kurczowo trzymają w napięciu na długo przed tym, jak na ekranie pojawi się napis Fin. Ba! Wkręcają w historię na tyle, że w ogóle się na takowy nie wyczekuje.
Fabuła sprowadza się do w sumie prostego i jakże wielbionego przez dziesiątą muzę motywu zabójstwa. Mamy szkołę z internatem, w której rządzi i dzieli apodyktyczny dyrektor, Michel. Cały przybytek należy do jego drobnej, nieśmiałej, pozornie niewinnej i także nauczającej młodzież żony Christiny (świetna, prawdziwa małżonka reżysera, Vera Clouzot, która kilka lat później przedwcześnie zmarła na zawał serca, co z uwagi na jej słabowitą postać dodaje seansowi dodatkowego dreszczyku). Michel emocjonalnie gnębi ją równie mocno jak uczniów i jednocześnie romansuje na boku z inną wykładowczynią, blondwłosą Nicole (równie dobra, pozująca trochę na wczesną wersję Ellen Ripley, Simone Signoret). Jak na ironię, obie panie łączy przyjazna zażyłość, wydatnie napędzana kolejnymi wybrykami Michela, którym w końcu postanawiają zaradzić. W głowach niewiast rodzi się wkrótce plan doskonały, mający na celu pozbycie się problematycznego członka ich małej społeczności przy jednoczesnym zachowaniu własnej wolności. Lojalność jest tu jednak rzeczą względną, a centralne wydarzenie to tylko wierzchołek góry lodowej pełnej ostrych krawędzi…
Zatem thriller, jakich wiele?
Diabeł, jak to się mówi, tkwi jednak w szczegółach. A te potrafią się bez problemu obronić nawet po ponad sześćdziesięciu latach od premiery, co już czyni daną pozycję niezwykłą. Dość zresztą powiedzieć, że sam po raz pierwszy obejrzałem to dzieło zaledwie parę wiosen temu – a więc już jako w pełni ukształtowany widz, któremu niestraszne zagadki Kaspara Hausera, tajemnice więzienia Shawshank czy niespodzianki Szóstego zmysłu – i zrobił na mnie naprawdę duże wrażenie. Bez problemu zdołał zaintrygować, uśpić czujność i zabić klina.
Atmosfera filmu nie jest jakoś szczególnie wysublimowana, a mimo to wyjątkowo gęsta. Technicznie pozbawiony jest jakichkolwiek tricków rozwalających umysł i nakręcony został po bożemu, a jednak trudno oderwać się od ekranu. Niby twórcy nic przed widzem nie ukrywają, odbiorca nie musi się głowić lub dopowiadać sobie subtelnych, artystycznych wybryków, a ostatecznie i tak wychodzi na to, że nie wie nic i niczego nie może być pewnym. Niegłupi to zresztą projekt, gdyż scenariuszowo dopięty na ostatni guzik – niewymuszony i naturalny, nie przekraczający umownej granicy rzeczywistości, a zarazem równie atrakcyjny, co ostrzeliwanie przez kosmitów Białego Domu.