search
REKLAMA
Nowości kinowe

CZARNA PANTERA czarną owcą w stajni Marvela

Jan Dąbrowski

25 lutego 2018

REKLAMA

Czarna Pantera to przeciętny film, ale nie to jest w nim najgorsze. On przede wszystkim wypada kiepsko na tle innych produkcji z tego samego uniwersum. Powiela wpadki poprzedników, a przy tym ostatecznie nie wnosi zbyt wiele świeżości, choć co innego obiecywały zwiastuny i zachwyty recenzentów. Czarna Pantera miała niesamowity potencjał, ale nie zagrało zbyt dużo elementów, by uznać efekt końcowy za udany.

Zwłaszcza biorąc pod uwagę oczekiwania, jakie pokładano w tej produkcji. Miała rozbudować świat filmowego uniwersum Marvela i umieścić w nim godną reprezentację Afroamerykanów, a przy tym sprawdzić się jako pełnoprawny blockbuster dla masowej publiczności.

BOGACTWO ŚWIATA?

Jedyne miejsce w całej Wakandzie, które robi wrażenie, to wnętrze pałacu. Tu faktycznie widać zręczne połączenie folkloru inspirowanego Afryką i nowoczesnych technologii. To samo w przypadku kostiumów, które robią wrażenie jak w żadnym filmie Marvela wcześniej. Ale to trochę za mało. Z lotu ptaka Wakanda wygląda jak metropolia przyszłości. OGROMNE miasto. Jednak w filmie pojawiają się dwie ulice na krzyż, jaskinia, wodospad i kawałek lasu. Jest jeszcze farma nosorożców, jak się potem okazuje, bojowych.

Czy można było zrobić to lepiej?

Znacznie ciekawsze światotwórstwo zaproponował choćby Doktor Strange. Tam też było wyrywkowo i po trochu wszystkiego. Z tą różnicą, że w tam – kiedy bohater przeskakuje z jednego wymiaru do drugiego – widać praktycznie nieograniczony potencjał i miejsce akcji może być wszędzie, nawet w najbardziej abstrakcyjnej sferze. Zresztą film w ogóle stał formą, bo dzięki wprowadzeniu magii można było kształtować (i deformować) rzeczywistość. I tam każda ingerencja w świat świetnie wyglądała. À propos

predator science fiction

SŁABE CGI

W Czarnej Panterze jest dużo komputerowych efektów. W innych filmach Marvela też, ale tutaj sztuczność kłuje w oczy jak plastikowa choinka ustawiona w środku lasu. Ujmowanie widza malowniczością Wakandy nie udało się nawet tam, gdzie na pozór nie dało się niczego zepsuć. Bo przecież – tak na logikę – żeby pokazać piękno afrykańskiej przyrody, wystarczy nakręcić kilka krótkich ujęć w prawdziwym plenerze i nie majstrować przy nim za bardzo, by oddać jego naturalne piękno. Ale nie – w Czarnej Panterze nawet niebo jest komputerowe i to naprawdę widać. A im więcej dzieje się na ekranie, tym gorzej to wygląda. Wisienką na tym niesmacznym torcie jest kulminacyjna bitwa wszystkich ze wszystkimi, gdzie na sztucznym tle walczą ze sobą armie statystów. Jeśli faktycznie byli na planie, to mało kto doceni ich obecność, bo wyglądają jak komputerowo powielony tłum, nie jak prawdziwi ludzie.

Czy można było zrobić to lepiej?

Chyba tak, skoro poprzednie produkcje Marvela w dniu premiery wyglądały znacznie lepiej. Albo inaczej – zazwyczaj w scenach z użyciem CGI jest tak widowiskowa i dynamiczna choreografia pojedynków/pościgów (np. w pierwszych Avengersach lub w Kapitanie Ameryka: Wojnie Bohaterów), że widz nie ma czasu skupiać się na szukaniu sztuczności, bo jest pochłonięty sceną, którą ogląda. W Czarnej Panterze wyszukiwanie niedoróbek bywa ciekawsze (i bardziej owocne) od śledzenia fabuły.

NIKOMU NIEPOTRZEBNY WĄTEK MIŁOSNY

Między jedną akcją a drugą pada kilka zdań, z których wynika, że główny bohater coś czuje do jednej z postaci. Ma o tym świadczyć fakt, że na jej widok się dekoncentruje, robi głupią minę i na chwilę przestaje być dumny i poważny. Niestety zupełny brak chemii między – skądinąd dobrymi – Chadwickiem Bosemanem i Lupitą Nyong’o kładzie ten wątek już na wstępie. W ich relacji nie ma źdźbła emocji. Zresztą to bez znaczenia, bo ich wątek nijak nie wpływa na fabułę. Można by spokojnie wyciąć go ze scenariusza i film by na tym nie ucierpiał. Wręcz przeciwnie – byłoby o jeden zestaw dłużyzn mniej, więc mógłby na tym zyskać scenariusz.

predator science fiction

Czy można zrobić to lepiej?

W filmowym uniwersum Marvela swoje związki rozwijali Iron Man, Spider-Man, Thor, Hulk i zresztą nie tylko oni. Ale tam humor był wyważony i dawkowany, a stan związku bohatera z partnerką przekładał się często na jego zachowanie, podejście do świata i podejmowane decyzje. Sprawy sercowe wpływały na zachowanie postaci. Tony tęsknił za Pepper, Thor martwił się o Jane, a T’Challa na widok Nakii… zastyga. Zapowiada się fascynujący związek.

SCHEMATYCZNY SCENARIUSZ

Podobnie jak we wszystkich filmach wprowadzających nową postać. Z tą różnicą, że tutaj czuć to wyjątkowo boleśnie, bo nic tego nie tuszuje i widz nie ma czym się zająć, by o tym nie myśleć. W Czarnej Panterze nic nie przyciąga do ekranu na tyle, by choć na pięć sekund zapomnieć o banałach, z jakich reżyser ukręcił swój film. Jest tu błyskawiczna ekspozycja świata przedstawionego. Jest przemiana bohatera, który musi przeżyć upokorzenie, by zmienić swoje życie. Chwilowy kryzys i niespodziewana pomoc też są. Są nawet ckliwe retrospekcje. Jest zły szaleniec do pokonania i młody gniewny do poskromienia. Znalazło się nawet miejsce na polityczne zacięcie, ale ogranicza się do wskazywania, co jest dobre, a co złe, właściwie bez wnikania w szczegóły.

To nie jest „najlepszy film Marvela”. To nawet nie jest dobry film Marvela. Czarna Pantera to przeciętna produkcja, w której bronią się efektowne kostiumy, kilka pojedynków i żeńska część obsady. Cała reszta filmu jest przeciętna, wtórna i miałka, a czarnoskóra część widowni zasłużyła na znacznie lepszą reprezentację w komiksowym uniwersum. Wbrew oczekiwaniom Czarna Pantera okazała się bardziej czarną owcą niż czarnym koniem stajni Marvela.

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Jan Dąbrowski

Samozwańczy cronenbergolog, bloger, redaktor, miłośnik dobrej kawy i owadów.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA