CHŁÓD W LIPCU. Thriller kryminalny, który zaskakuje widza co 20 minut
Oglądając „Chłód w lipcu” należy się spodziewać, że średnio co 20 minut będziemy zaskakiwani tak fabułą, jak i decyzjami bohaterów. Jest to zarówno zaleta, jak i wada tego staroświeckiego thrillera, który ewoluuje w coś znacznie ciekawszego, niż początkowo można przypuszczać.
Akcja filmu rozgrywa się w 1989 roku w małym miasteczku w Teksasie. Pewnej nocy prostolinijny ramiarz i ojciec rodziny, Richard Dane, zabija baraszkującego w jego domu złodzieja. Policja szybko stwierdza, że był nim niejaki Freddy Russel, drobny przestępca, a czyn Dane’a uznaje za akt samoobrony. On sam niezbyt dobrze czuje się z faktem, że zastrzelił człowieka, ale wkrótce bardziej go zaniepokoi przyjazd do miasta ojca Freddy’ego, Bena Russela, zwolnionego właśnie z więzienia. Najwyraźniej eks-skazaniec wyznaje zasadę „oko za oko, ząb za ząb”, biorąc sobie na celownik kilkuletniego syna Dane’a.
To zaledwie wstęp do mrocznej historii wziętej z książki Joe R. Lansdale’a, wydanej również w Polsce pod tytułem „Lipcowy mróz”. Ale sugerowanie się powyższym opisem wskazującym na typowe kino zemsty byłoby błędem. Gatunkowo jest to od początku do końca thriller, pędzący na męskim honorze, nawet jeżeli wykracza on poza ludzkie poznanie. Decyzje, jakie podejmują główni bohaterowie filmu Jima Mickle’a, często kłócą się ze zdrowym rozsądkiem, ale służą tematowi „Chłodu w lipcu”, który z prostej opowieści sensacyjnej zamienia się w ponury moralitet. Oglądając finał aż trudno uwierzyć, jak rozpoczęła się ta historia.
Na świat patrzymy oczyma Dane’a i początkowo wszystko jest tu czarne lub białe – zły jest zabity złodziej i jego ojciec, dobrzy natomiast policjanci. Szybkie załatwienie formalności nie budzi podejrzeń, bo bohater miał prawo do zastrzelenia intruza i z tego prawa skorzystał. Jednak ten obraz ulega przewartościowaniu, gdy prowadzący sprawę szeryf przestaje odbierać telefony Dane’a, dostrzegającego pewne nieścisłości, a on sam jest świadkiem, jak stróże prawa próbują zabić bezbronnego człowieka. Ben Russel może i chciał wziąć odwet na jego rodzinie, ale poczciwina Dane jest w stanie go zrozumieć, w końcu zabił mu syna. Postępowania policjantów za to pojąć nie może.
Bohaterowie filmu Mickle’a dzielą się na tych, którzy postępują zgodnie z własnym sumieniem i na tych, którzy go nie mają. Choć sumienie jest być może określeniem na wyrost – chodzi tu przede wszystkim o pewien kodeks, zestaw wartości, odróżniający tych dobrych od tych złych. Ochrona swojej rodziny jak najbardziej mieści się w tym zakresie, ale również i zemsta za zabicie pierworodnego. Nie dziwi zatem decyzja Dane’a, aby Russela uchronić od niechybnej i, co ważniejsze, niesprawiedliwej śmierci. Obaj są ojcami i reprezentują ten sam model myślenia, Dane być może w mniejszym stopniu, lecz nim padną ostatnie strzały, nie będzie zbyt dużej różnicy między nim a Russelem. I choć stoją po przeciwnych stronach barykady, te w „Cold in July” mają w zwyczaju zmieniać swoje położenie.
Jest i Jim Bob Luke, prywatny detektyw oraz przyjaciel Bena. W interpretacji Dona Johnsona jest sympatycznym Południowcem, który pozwala sobie na luz, w przeciwieństwie do pozostałych bohaterów. Ale i on wierzy w wyznawane zasady, które stoją wyżej od litery prawa. Johnson pojawia się dopiero w połowie filmu, i od razu kradnie show zaskakująco zwyczajnemu Michaelowi C. Hallowi (Dane) oraz twardemu, ale styranemu życiem Samowi Shepardowi (Russel). Cały ten tercet jest jednak znakomity, idealnie wpisując się w stylistykę męskiego kina, bez przerysowania i szarży.
A gdzie w tym wszystkim są panie, chciałoby się zapytać? No cóż, tych u Mickle’a praktycznie nie ma. Żona Dane’a wydaje się bardziej stanowcza od niego, i pewnie dlatego nic jej nie mówi o swoim małym śledztwie, bo jeszcze by go od tego odwiodła i dodatkowo skarciła. Pozostałe kobiety są albo nic nieznaczącym tłem, albo ofiarami. Ani Russel, ani Jim Bob kobiet nie mają. Dlaczego? Pewnie nie wyszło. Słyszymy o matce Freddy’ego, więc możemy się domyśleć, że podobnie było z innym partnerkami. Jim Bob tym bardziej nie wygląda na monogamistę. Ale być może powód tkwi również w kodeksie, który ci mężczyźni wyznają. Reżyser nie tłumaczy tego, choć byłoby to w zgodzie z charakterami jego postaci – częściej draniami niż bohaterami, potrafiącymi żyć tylko podług własnych zasad.
Czy Mickle idealizuje, czy też krytykuje męskie pojęcie honoru? Raczej to pierwsze, choć zaznacza, że za taką dumę przychodzi zapłacić najwyższą cenę. I nie chodzi o śmierć, bo ta jest zbyt nieprzewidywalna, aby mogła cokolwiek znaczyć, poza ostatecznym końcem. Ceną, a raczej ofiarą, staną się własne przekonania, ów kodeks, który z jednej strony nakazuje Benowi Russelowi pomścić śmierć syna, a z drugiej wymierzyć sprawiedliwość tym, którzy najbardziej na to zasługują. Dlatego też zakończenie zamiast satysfakcji niesie sporą dawkę goryczy. Reżyser nieco modyfikuje finał w stosunku do książki, lecz pytanie, jakie stawia, jest identyczne – po co jakiekolwiek zasady, jeśli zamiast spokoju niosą ból i pogardę do samego siebie?
Ponura to refleksja, pasująca bardziej do prozy Cormaca McCarthy’ego niż pulpy Lansdale’a, który woli fabularne wolty od pytań o ludzką (meską) naturę. Pewnie dlatego pojedyncze elementy robią większe wrażenie niż całość – przez większą część filmu jest to zaledwie zręczny thriller, aby w finale, gdy już wszystkie niespodzianki zostaną odkryte, uformować się w coś ambitniejszego. Twórcy udzielają jednak odpowiedzi na wyżej postawione pytanie. Każde zasady są lepsze od żadnych. Takie stwierdzenie wcale nie musi nieść z sobą pocieszenia, ale w lipcowym mrozie na większy optymizm nikogo nie stać.
Tekst z archiwum Film.org.pl (2014)