BOTOKS. W filmie z betonu nie ma żadnej godności
Można narzekać na Vegę – nawet trzeba, bo udał mu się jeden Pitbull, a cała reszta to produkcje momentami tylko przypominające filmy – jednak trzeba przyznać, że jest prawdziwym rekinem na polskim rynku. Po Nowych porządkach i Niebezpiecznych kobietach wyczuł krew publiki, wie, gdzie żerować, w jaki sposób atakować. Ale Botoks może być tym momentem, gdy zejście na poziom już zupełnego partactwa scenariuszowego, przesycenia dialogów kurwami, żonglowania zużytymi skeczami autorstwa ameb i ohydą podaną w najprostsze z możliwych sposobów (za którą nie stoi zupełnie żadna myśl), w końcu obudzi widzów, którzy rzucają w reżysera pieniędzmi. Przynajmniej mam nadzieję, bo cała ta sytuacja z jego popularnością jest przerażająco kuriozalna – Vega wypluwa z siebie taśmowe produkty, które miałyby jakaś rację bytu tylko na głębokim rynku wideo w Stanach lat 80., a u nas są największymi hitami. W 2017 roku.
I przy tej najnowszej abominacji Pitbulle (dwa ostatnie) prezentują się naprawdę zjadliwie. Jasne, to koszmarnie rozpisane filmy, a ostatni jest przeciągniętym do granic zlepkiem nieprzystających do siebie epizodów, gdzie najciekawsze postacie z serii są zepchnięte na margines. Reżyser nie potrafi powiedzieć nic ciekawego o swoich bohaterkach (chociaż pracuje z dobrymi aktorkami), ale jako B-klasowy śmieć z kuriozalnymi akcjami policyjnymi i zalewem rynsztokowego języka pokracznie działa, bo Vega w jakiś sposób czuje ten temat, a eksploatacja po prostu do tego pasuje.
W Botoksie jednak postanowił zabrać się za temat, o którym nie ma pojęcia, i przedstawił najważniejszy zawód w Polsce w taki sposób, że będąc lekarzem, bałbym się zbliżać do niego na odległość ręki, żeby nie skończyć z prokuratorem na głowie. Są pewne granice poziomu obsmarowywania niektórych tematów – można je naginać tylko wtedy, jeśli za fabularną podstawą stoją solidne materiały i nastąpiło jakiekolwiek przygotowanie, które usprawiedliwia taką wizję. A Vega miał to ewidentnie w nosie, bo by mu się kurwy nie zgadzały w dialogach, i złożył ten filmowy pomiot z tabloidowych nagłówków najgorszego sortu, miejskich legend i dumnie zaznaczył na początku, że “te historie zdarzyły się naprawdę”. Nie neguję tego, że część mogła mieć miejsce, ale podkręcenie ich do poziomu Martwicy Monty Pythona miało miejsce tylko w jego głowie.
To opowieść napchana wszystkim, co akurat wpadło mu w łapy i robi nadal szum w mediach, nieważne, że fabuły nie tworzy praktycznie żadnej – to zbiór skeczy kabaretowych na różne tematy, nieumiejętnie skleconych wątkami czterech bohaterek. Mamy tutaj „bekę” z hipsterów (Stramowski ma talent komediowy, ale widząc heheszki z masturbacji i pochłaniania pokrzywowych eko-szejków zestawione z obrazem dogorywającego płodu, człowiek umiera w środku), uchodźców, patologii, zmiany płci, fiksacji na temat stosunku z czarnoskórym, zespolone z aborcją, funkcjonowaniem szpitali, rynkiem chirurgii plastycznej i farmaceutycznym. Te tematy w rękach zdolnego reżysera mogłyby być samograjami, bo są diabelnie istotne w dzisiejszej kulturze – ale również na tyle delikatne, że defekowanie na nie zalewem przekleństw, żartów z Tomka Oświecińskiego i ilością krwi jak z taniego horroru (mamy nawet scenkę, gdzie lekarz się na niej wywraca, no super) jest po prostu żenujące. Zresztą Vega sam szybko zapomina, o czym ten film miał być – bo chce być o wszystkim, a jest o niczym; nie zadaje żadnych pytań, nie udziela odpowiedzi, ma po prostu szokować i bawić gołębiami srającymi po oddziale.
Naprawdę jestem pod wrażeniem, jak ten trwający sześć lat film jest rozbebeszony. Szybkie streszczenie: skecz z kabaretu, Tomek Oświeciński gra kretyna, kurwa, krew, kurwa, skecz z kabaretu, Tomek Oświeciński gra kretyna, skecz z kabaretu, kurwa, tani szok, Tomek Oświeciński gra kretyna, szok, kurwa, kurwa, tani szok, Tomek Oświeciński gra kretyna, tani szok, kurwa, Tomek Oświeciński gra kretyna, szok, krew. Dodatkowo Vega nawtykał tutaj multum bohaterów jak babcia skwarek do smalcu, ale praktycznie każdy z nich to bezbarwna wydmuszka – sam Vega jest w pewnym momencie tak nimi znudzony, że zaczyna przenosić akcję do Kenii, Paryża, brakuje tylko kilku minut, żeby bohaterowie polecili w kosmos (chociaż plażowy finał można do tego porównać, bo nie odnosi się do tematyki filmu i wygląda jak żywcem wyrwany z… Seksu w wielkim mieście). A czemu? Bo może – baluje na planie za kasę widzów, więc czemu nie pokazać na dwie minuty afrykańskiej wioski czy nie pobujać się po Francji: przecież z wynajętego samochodu da się wyciągnąć dobre pięć minut materiału, a i rodakom się pokaże trochę Zachodu. A ja nie wiem, po co te postacie żyją – niby płaczą, krzyczą, gadają, ale dialogi są koszmarne, a ważkie tematy przykrywają tony paskudnie wyliczonych odzywek. W rozmowach nie ma ani krzty naturalności i widać, gdzie reżyser kazał aktorom wyraźnie wyartykułować jakiś one-linerowy kąsek, bo jest z niego tak bardzo dumny. A nie powinien.
I to nie jest tak, że wszystko tutaj trzeba wrzucić do dołu i zalać betonem – Katarzyna Warnke na przykład ma potencjał, stara się grać, przerzucać ten fabularny gruz, całkiem niezła jest też Agnieszka Dygant. Ale ich starania – przyćmione wycieraniem sobie tyłka przez twórcę istotnymi dla Polaków tematami – są duszone w zarodku; nie mają zupełnie czym oddychać, czego grać. Ten twór stanowi żenującą próbę zbicia pieniędzy, która niestety zapewne znowu będzie udana. Jest obrzydliwy, prostacki, suchy, a obraz duszącego się pięciomiesięcznego dziecka, skazanego na śmierć, jest zestawiony z przeciągniętym żartem na temat tego, jak bardzo reżysera brzydzą przerośnięte wargi sromowe, a lekarze lubią czasami walić konia na sparaliżowane pacjentki. Jak już nazywa się film Botoks, to niech się tapla w wątku operacji plastycznych – po co dorzucać do tego tematy o zupełnie innym kalibrze moralnym? I nie pomoże tutaj odwracanie uwagi setnym ujęciem z drona.
Vega tak bardzo zakochał się w sobie i swoim stylu, że chyba nie ma już dla niego żadnego ratunku. Botoks to obleśny, niedorobiony, rozwlekły produkt i potwarz dla dobrego smaku – jeśli ktoś się sili na filmowe kontrowersje, to powinien mieć chociaż minimum przyzwoitości względem obranej na cel grupy zawodowej.
Smutno mi, że takie rzeczy powstają. Po prostu, tak po ludzku – a tego czynnika tutaj zabrakło w stopniu chociaż minimalnym.
korekta: Kornelia Farynowska