Bestie z południowych krain
Dawno temu była sobie Hushpuppy. Na próżno szukać wokół niej pięknych sukni, białych rumaków, rycerzy w lśniących zbrojach i ogromnych komnat skąpanych w złocie i pastelowych barwach. Hushpuppy nie była księżniczką mieszkającą za siedmioma górami i siedmioma lasami, oj nie! I choć jej ojciec był niepisanym władcą niewielkiego pływającego królestwa o nazwie „Bathtub”, to jej życie nie było podporządkowane dworskiej etykiecie, nic podobnego! Białe falbany i kreacje z fiszbinami byłyby w „Bathtub” wysoce niepraktyczne. Właśnie dlatego, Hushpuppy zamieniła cały kolorowy kramik pełen wstążeczek, kokardek i spineczek na bawełnianą, nieco sfatygowaną koszulkę i krótkie spodenki. Białe kucyki i pawie przechadzające się między przystrzyżonymi żywopłotami podmieniła na zwierzęta kojarzone zazwyczaj z wiejską zagrodą, a wystawne posiłki na kurczakowo-krabowe uczty. Od księżniczek odróżniało ją jeszcze jedno – nie bała się. Nie straszne były jej nawet potężne bestie z południowych krain.
Zamiana francuskich ogrodów i alabastrowych zamków na luizjańskie tereny zalewowe wydaje się być szalona. Stopień szaleństwa wzrasta w momencie, gdy okazuje się, że taka sceneria ma stać się tłem dla niemalże klasycznej bajki. Młoda dziewczynka mieszkająca samotnie z ojcem w odrealnionej rzeczywistości pełnej ekscentrycznych i barwnych postaci uczy się tego, jak być silną i odpowiedzialną za własny los jednostką. W tle dziecięce fantazje i przemyślenia, małe i większe dramaty oraz pean na cześć przyjaźni, miłości i wolności. Ot, cała fabuła „Bestii z południowych krain”. Nic szalenie oryginalnego. Scenariusz jakich wiele zarówno na dużym ekranie, jak i na zapisanych kartkach. Niemniej, ta pełna gratów Luizjana, rozczochrana i usmolona Hushpuppy, dryfujące domy sklecone z tego, co akurat było pod ręką i ich niezwykli mieszkańcy wystarczają, by tchnąć w schemat życie.
Jedną z najmocniejszych stron filmu, jak można wywnioskować z poprzedniego akapitu, jest jego scenografia. Nie należy ukrywać tego, że w obrębie kultury zachodu po usłyszeniu słów „była sobie kiedyś”, czy "dawno temu" i zorientowaniu się, że główną bohaterką opowieści jest mała dziewczynka zaczyna się wyczuwać schemat i myśleć schematami. Benh Zeitlin zdaje sobie z tego sprawę równie dobrze, jak z faktu, że pozalewane domy i dryfujące pomiędzy wrakami miast rudery kojarzą się głównie z katastrofami naturalnymi (dla Amerykanów skojarzenie z huraganem Katrina jest wręcz oczywiste). Wtłaczanie bajkowego świata w obszar zarezerwowany dla ludzkiej tragedii wydaje się być ryzykowne i, co by tu nie mówić, jest takie w istocie. Scenografia „Bestii” jest niecodziennym zderzeniem dwóch zupełnie różnych porządków, a jeszcze bardziej niezwykłe jest w niej to, że im dalej film postępuje, tym bardziej jesteśmy przekonani o dziwnym uroku tych rozpadających się chat pełnych rupieci. Zeitlin wprowadza magię w miejsca, które jak dotąd wywoływały jedynie trwogę. Świat Hushpuppy przestaje przypominać nam kadry z wieczornych wiadomości. Budzą się za to skojarzenia z pełnymi dziwów chatami z opowiadań Arkadego Fiedlera i starych etnografów.
Wszystko to jednak byłoby niczym, gdyby nie Hushpuppy. W momencie castingów do filmu Quvenzhané Wallis miała zaledwie pięć lat. Twórcy „Bestii” szukali natomiast do głównej roli dziewczynki pomiędzy szóstym, a dziewiątym rokiem życia. Po krótkiej rozmowie z Quvenzhané zmienili zdanie, co było absolutnym strzałem w dziesiątkę. Bez żadnej przesady należy stwierdzić, że ta rola jest jedną z najlepszych dziecięcych kreacji w historii kina. Quvenzhané wręcz rozsadza ekran swoją osobowością – krzyczy, skacze, biega, robi miny, beka na zawołanie, snuje dziecięce monologi i, co najważniejsze, zdaje się doskonale rozumieć sens całej historii. Ze słodkiego dziecka (na dowód zamieszczam link do wywiadu – klik) zmienia się w prawdziwą ekranową bestię. Wynik metamorfozy jest wręcz powalający.
I nic innego, jak dzikość serca Hushpuppy i możliwość oglądania świata jej oczyma czyni z „Bestii z południowych krain” film nieprzeciętny. Medialny szum powstały wokół samego Benha Zeitlina jest jednak mocno przesadzony. „Bestie” to nie jest żadne filmowe objawienie, debiut dekady (chyba że mowa o debiucie aktorskim), czy wiekopomne arcydzieło, a teatr jednego aktora. I właśnie dlatego na koniec tej recenzji krzyknę sobie: Hushpuppy! Hushpuppy! Hushpuppy!
A zamiast zwiastuna pełen pozytywnej energii motyw przewodni nawiązujący do pierwszych słów recenzji (dodam, że w komponowaniu muzyki do filmu uczestniczył sam Zeitlin – ciekawe co to z człowieka będzie, ciekawe).