search
REKLAMA
Nowości kinowe

BARRY SEAL: KRÓL PRZEMYTU. Tom Cruise jako narkotykowy Forrest Gump

Radosław Pisula

25 sierpnia 2017

REKLAMA

W założeniach nowy film Douga Limana (albo lepiej: nowy film z Tomem Cruise’em) wpisuje się w trend powstających po Wilku z Wall Street produkcji o everymanach, którzy nagle trafiają na nielegalną żyłę złota, przez co coraz mocniej ładują się w kłopoty, chociaż żyją jak królowie, bo „najeść” się trzeba przecież do przesytu – wystarczy wspomnieć Gold czy Rekiny wojny. Barry Seal: Król przemytu (dziwaczny polski tytuł; wątpię, że historyczna postać jest u nas lepem na widza) obiera jednak inną drogę, dzięki czemu emanuje niezwykłą świeżością i wyciąga Cruise’a z pogłębiającego się w zastraszającym tempie ekranowego samozachwytu.

Fabuła jest luźno inspirowana historią prawdziwego Barry’ego Seala, który w latach 80. – jako utalentowany pilot, zwolniony kilka lat wcześniej z Trans World Airlines za szmuglowanie broni na Kubę – zgłosił się do rosnącego w siłę kartelu z Medellin z szeroko zakrojonym planem przerzucania ogromnych ilości kokainy do Stanów drogą powietrzną, co okazało się prawdopodobnie najbardziej intratnym biznesem tamtej epoki. Seal został jednak złapany przez DEA i szybko zaproponował im, że zacznie zbierać informacje na temat swoich szefów, co jednak było dla niego w ostatecznym rozrachunku strzałem w stopę.

Film wykorzystuje ogólny szkielet historii Seala, ale nie trzyma się jej ściśle. Postać historyczna jest tutaj narzędziem, dzięki któremu scenarzysta Gary Spinelli może zaprezentować w pełni, jak kuriozalne były gierki amerykańskich sił specjalnych z szalejącym rynkiem kokainowym i komunistami z Ameryki Środkowej. Największą siłą fabuły American Made jest to, że pod płaszczem brawurowej komedii osadzonej w najbardziej dzisiaj nostalgicznej dla amerykanów epoce, przemyca w zuchwały sposób srogą lekcję historii wymierzoną w politykę jednego z najbardziej „amerykańskich” prezydentów. Dzisiaj przecież era Ronalda Reagana jest w Stanach wspominana jako rządy silnej ręki, aż uwznioślone, bo przecież był on esencją całego państwa – aktor, kowboj, przykładny mąż i katolik, który wziął komunizm za gardło oraz kazał Gorbaczowowi obalić Mur Berliński. Jednak zazwyczaj gdzieś na bok schodzi ciemna strona jego rządów i aż nazbyt kretyńskie działania służb specjalnych, jak DEA czy (szczególnie) CIA. A tutaj Spinelli z niesamowitą zuchwałością, oczami bohatera-kretyna, pokazuje, jak naprawdę wyglądały zagraniczne działania USA: szczególne wrażenie robi sposób, w jaki pokazano wspieranie przez CIA Contras, czyli szkolenie do walki bandy niezainteresowanych zbytnio konfliktem brutali, którzy mieli dla Stanów zrobić w Nikaragui porządek z Sandinistami. Podobnie w demitologizującym kluczu pokazany jest też kartel z Medellin, gdzie np. podczas pierwszego spotkania z Sealem to Jorge Ochoa przedstawia mu cały plan, a Pablo Escobar nie zna słowa po angielsku i siedzi sobie z boku, notując coś w kajeciku.

Scenariusz jest zwarty, napchany zabawnymi scenami, które jednak mimo swojej pozornej kuriozalności i przerysowania pokazują naprawdę sporo prawdy historycznej. Seal zakopujący worki z pieniędzmi wygląda jak postać z kreskówki, ale takie właśnie zarobki zapewniały w tamtym czasie konszachty z baronami narkotykowymi – zresztą historia nie idzie tutaj w banał, bo kolejne wydarzenia wyraźnie wpływają na postać, a spora dawka nihilizmu sączy się tutaj już od pierwszej rozmowy z agentem CIA. Doug Liman jest zresztą kapitalnym wyrobnikiem, który nie ma rozpoznawalnego stylu autorskiego, ale zazwyczaj potrafi wydać na świat znakomicie nakręcone rozrywkowe produkcje, wybijające się z popularnych trendów swoich czasów (Tożsamość Bourne’a, Na skraju jutra).

I, co zaskakujące po kilku ostatnich wpadkach, naprawdę dobrą rolę zalicza tutaj Tom Cruise – przypominając widzom, że nadal siedzi w nim sporo talentu. W końcu nie ingeruje w scenariusz, żeby zrobić z siebie superbohatera, ale zgadza się na zagranie postaci takiego bardziej rozgarniętego Forresta Gumpa. Jego Seal jest, co sam podkreśla, „facetem, który zawsze dostarcza” (trochę takim w stylu Fly, Barry, fly!) – pionkiem w rękach karteli, CIA czy DEA, zaplątanym w najbardziej kuriozalny okres w historii Stanów Zjednoczonych, któremu uśmiech nie schodzi z twarzy na widok monumentalnych ilości pieniędzy, ale koniec końców chciałby tylko, żeby jego najbliżsi mieli się dobrze. Nie biega już jak młody bóg, znowu zaczyna grać mimiką, czarować detalami. Zdecydowanie potrzebował takiej rewitalizacji – i na szczęście nie jest tutaj łebskim Jordanem Belfortem, nikt nie próbuje robić z niego kolejnego Wilka z Wall Street. To po prostu łatwowierny facet, który do bólu wierzył w amerykański sen (kapitalnie podkreśla to oryginalny tytuł i finałowa scena). Świetnie partneruje mu też w wielu scenach z roku na rok coraz ciekawszy Domhnall Gleeson, który jako manipulator z CIA stanowi znakomite uzupełnienia Seala i jest symbolem rozbuchanych matactw oraz potoku nieprzemyślanych decyzji całej agencji za czasów rządów Reagana.

Naprawdę warto podczas sierpniowej kinowej posuchy zainteresować się Barrym Sealem: Królem przemytu, bo obok swoich naprawdę konkretnych komediowych zalet, jest równocześnie znakomicie rozpisanym i odważnym rozliczeniem się z polityką zagraniczną USA z okresu, gdy kolumbijskie narkotyki zalewały kraj (w pewnym momencie ponad 80% kokainy na rynku pochodziło od kartelu z Medellin), a pogrążone w zimnej wojnie światowe mocarstwa nieustannie musiały mierzyć sobie przyrodzenia, wykorzystując do tego celu innych – tak mniejsze państwa i nierozgarnięte bojówki, jak i własnych obywateli, którym na myśl o byciu (bogatymi) bohaterami od razu świeciły się oczy.

Odświeżające, przewrotne, dynamiczne, zabawne – bez kupczenia nostalgią, bez natłoku rozpoznawalnej muzyki, bez wpychania fabularnej waty. Naprawdę dobrze wysmażony hamburger.

REKLAMA