Atlas chmur
„Atlas chmur” jest trochę jak „Źródło” Darrena Aronofsky’ego – także opowiada kilka historii, w których pojawiają się postacie z różnych epok, grane przez tych samych aktorów; także stara się mówić o rzeczach, które od zarania dziejów stanowiły dla ludzkości sens egzystencji.
W „Źródle” było jednak sześciu bohaterów, dwójka aktorów i tylko trzy plany czasowe, a sam film trwał półtorej godziny, był zwarty i spójny, choć niekoniecznie łatwy do zrozumienia. W „Atlasie chmur” ważnych bohaterów jest ponad dwudziestu, planów czasowych sześć, a całość zamyka się w – bagatela – prawie trzech godzinach seansu. Dodatkowo twórcy filmu starają się mówić naraz o wszystkich kwestiach, których nazwy zwykło się pisać dużymi literami – Miłości, Odpowiedzialności, Wolności i Przyjaźni. I choć Wachowscy i Tykwer określają „Atlas chmur” mianem swojego opus magnum, trudno nie odnieść wrażenia, że sami się w tym opus magnum bardzo szybko gubią.
Na przemian obserwujemy koleje losu sześciu zestawów bohaterów – w połowie XIX wieku chory notariusz zaprzyjaźnia się podczas podróży statkiem z czarnym niewolnikiem, w 1936 roku kompozytor-homoseksualista zostaje sekretarzem cynicznego mistrza, w 1973 dziennikarka śledcza walczy z wielką firmą energetyczną i stara się uchronić przed śmiercią z rąk płatnego zabójcy, a w 2012 roku podstarzały edytor planuje ucieczkę z domu opieki. Do tego dochodzą dwa wątki rozgrywające się w przyszłości – jeden w futurystycznym Seulu, gdzie wykorzystywany do niewolniczej pracy klon spotyka przedstawiciela ruchu oporu, i jeden w postapokaliptycznym świecie, w którym Tom Hanks udaje, że znowu jest na planie „Cast Away”.
Cała zabawa w „Atlasie chmur” polega na tym, że każdy z aktorów gra kilka zupełnie różnych ról; kobiety grają mężczyzn, mężczyźni kobiety, czarni białych, biali Azjatów, a Hugh Grant – kanibala. Najlepszy zestaw dostał chyba przekomiczny Hugo Weaving, który w jednym wcieleniu jest bezlitosnym zabójcą na usługach firmy energetycznej, w innym skośnookim guru, w kolejnym siostrą Ratched z „Lotu nad kukułczym gniazdem”, a w jeszcze innym – mroczną wersją Leprechauna. Gdyby potraktować „Atlas chmur” jako niekończącą się (dosłownie, biorąc pod uwagę czas trwania filmu) grę cytatów i zapożyczeń, zupełnie martwą pod względem emocjonalnym, ale stanowiącą zabawę samą w sobie, można by ten film jeszcze jakoś obronić. Materiału jest tu w końcu bez liku – jeżeli w jednej scenie bohater wspomina dla żartu „Zieloną pożywkę”, to możemy być pewni, że znany z filmu Richarda Fleischera motyw powróci w innej historii i w zupełnie innej (zresztą o wiele bardziej poważnej) formie; jeżeli bohaterka z przyszłości ma w imieniu numer 451, to wiemy już, że – niczym w „451 stopniach Fahrenheita” Raya Bradbury'ego – przeciwstawi się opresyjnemu ustrojowi. Reżyserski tercet odnosi się zresztą do wielu klasycznych filmów, od „Matrixa” po „Apocalypto”, i korzysta z szerokiego spektrum gatunków filmowych – od mrocznej dystopii po slapstickową komedię.
Problem leży jednak w tonacji „Atlasu chmur”. Pomimo obecnego w filmie humoru, Wachowscy i Tykwer nie chcą się z widzem pobawić. Chcą zapisać na taśmie filmowej nową Biblię. Patetyczne sentencje i monologi co chwilę atakują widza, niemal wszystkie dialogi mają charakter całkowicie deklaratywny, a każda scena musi – ze względu na mnogość mini-fabuł i konieczność domknięcia każdej z nich – popychać akcję do przodu. Efekt takiego działania jest opłakany – „Atlast chmur” jest niby peanem na cześć opowiadania historii (co sugeruje okraszająca film klamra), ale sam tak naprawdę żadnej historii nie opowiada. Zamiast tego robi dziki rajd po gatunkach, stylistykach i epokach, przebija się z jednego planu do drugiego, dorzuca elipsy, retrospekcje i wtrącenia, sugeruje konotacje pomiędzy losami bohaterów z poszczególnych planów czasowych, ale nigdy, absolutnie nigdy nie zadaje sobie trudu, żeby rzeczywiście coś opowiedzieć.
Wachowscy i Tykwer nie mają nawet czasu, żeby nakreślić charaktery poszczególnych postaci. Zamiast tego uciekają się do wykorzystania wytartych, znanych widzowi klisz, które automatycznie te charaktery narzucą. Targany wątpliwościami przedstawiciel prymitywnego plemienia znajdzie więc w końcu wewnętrzną siłę, bierna przedstawicielka gatunku „podludzi” z przyszłości stanie się symbolem rebelii itd. – to nawet nie są spoilery, bo wszystkich tych rzeczy można się domyśleć już po pierwszym pojawieniu się danego bohatera na ekranie. Każda, potraktowana pobieżnie, historyjka jest tu do bólu oczywista, każdą konkluzję znamy z tysiąca wcześniejszych filmów czy książek. „Atlas chmur” jest nie tyle mozaiką, co filmowym odpowiednikiem efektu pracy jakiegoś wyjątkowo nieutalentowanego doktora Frankensteina (a dokładnie – trzech doktorów Frankensteinów) – niby ładnie pozszywanym (bo montażysta próbuje nadrabiać braki scenarzystów), ale nadal martwym.
Podczas tego sklejania ochłapów twórcy gubią gdzieś sens, który miał ponoć „Atlas chmur” organizować. Oryginalny tagline filmu głosi, że „wszystko się ze sobą łączy”, jedna z bohaterek twierdzi nawet, że „każde nasze działanie wpływa na nasze życia w przyszłości”, ale tych mądrości – i tak już okrutnie banalnych – Wachowscy i Tykwer na ekranie nie realizują. Jeżeli prześledzimy losy kolejnych wcieleń poszczególnych aktorów, to zauważymy, że jedno nie wpływa na drugie, a odtwórcy ról grają dane postacie właściwie tylko dlatego, że tak akurat reżyserom pasowało. Nić łącząca wszystkie historie jest zresztą bardzo wątła – w jednej opowieści pojawiają się listy z poprzedniej, bohaterowie z różnych segmentów mają takie same znamiona itd. Nie ma tu ciągu przyczynowo-skutkowego, sugerowanego hasłem reklamowym, a wspomniane łączniki to po prostu pretekst, żeby sześć historyjek przepleść zgrabnym montażem.
Czym więc jest „Atlas chmur”? Filmem o reinkarnacji, jak chciałaby spora część krytyków? W żadnym wypadku. Główna (i zresztą jedyna) myśl „Atlasu chmur” mówi po prostu, że nasze doświadczenia, przeżycia i emocje są czymś powtarzalnym, czymś, co odczuwały już miliony ludzi przed nami i co kolejne miliony będą w przyszłości odczuwać; że pewne schematy działań powtarzają się bezustannie w toku dziejów i na tym polega – jeśli można to tak górnolotnie określić – sens wszechświata. Nie jest to zbyt skomplikowana teza, wpadli na nią zresztą już starożytni, ale i tak udałoby się ją pewnie ciekawie zilustrować, gdyby reżyserskie trio pozwoliło widowni dojść do tych wniosków na własną rękę. Tymczasem cały czas jesteśmy prowadzeni jak dzieci, a ujęta wyżej prawda przedstawiona zostaje za pomocą patetycznych tekstów, padających raz po raz z ust bohaterów zrobionych z dykty.
Trudno jednak określić „Atlas chmur” mianem absolutnego gniota. Jest to film w jakimś sensie imponujący – tak pod względem rozmiaru produkcji, inscenizacyjnego rozmachu, ilości wykreowanych na ekranie światów jak zupełnie szalonej charakteryzacji. A jeśli puścimy część godnych mistrza Coelho banałów mimo uszu, seans nie będzie wcale tak bolesny, jak mogłoby z powyższej litanii zarzutów wynikać. Na płaszczyźnie myślowej twórcy cały czas poruszają się niestety po mieliźnie i nie udaje im się ożywić właściwie żadnego z kilkunastu pierwszoplanowych bohaterów, przez co „Atlas chmur” jest wielką, momentami niezamierzenie zabawną, porażką. Seans przypomina przez to obserwowanie działań szaleńca, który ubzdurał sobie, że zbuduje kościół z zapałek – nigdy mu to nie wyjdzie, ale samo obserwowanie jest w jakimś sensie ciekawe.