9. życie Louisa Draxa. Recenzja filmu
Bestseller ze szczytu listy książkowych przebojów to potencjalnie gęś znosząca złote jaja. Czytelnicy książkowego pierwowzoru z chęcią zapoznają się z adaptacją chociażby po to, by skonfrontować swoje wyobrażenia z rzeczywistością. 9. życie Louisa Draxa to piąta pozycja w dorobku Liz Jensen, wypuszczona na rynek w 2002 roku i wciąż ciesząca się dużym powodzeniem.
Ten potencjał wyczuł Anthony Minghella, i to wyczuł z dużym wyprzedzeniem, wykupując prawa do ekranizacji jeszcze zanim książka trafiła na półki. Miał to być jeden z jego kolejnych projektów, niestety jego realizację uniemożliwiła choroba i przedwczesna śmierć reżysera Angielskiego pacjenta. Pałeczkę przejął po ojcu Max Minghella, debiutując w charakterze scenarzysty, dotąd bowiem pojawiał się głównie przed kamerą.
Niestety Max nie dorównuje rodzicielowi talentem i wyczuciem słowa, a może po prostu zabrakło mu doświadczenia. Filmowej wersji Louisa Draxa brakuje bowiem dotyku magii. To rzemieślnicza robota wykonana wedle wszelkich reguł sztuki, punkt po punkcie podręcznika scenariopisarstwa, ale bez duszy, bez wyrazu, bez autentycznego przejęcia się treścią. Nie pomaga fakt, że reżyser, Alexandre Aja, również wychodzi poza swoją strefę komfortu i nie wie do końca, w jakim kierunku pójść nawet wtedy, gdy materiał wyjściowy daje mu okazję, by uderzyć w dobrze mu przecież znane tony kina grozy. Tak bardzo chciał spróbować czegoś zupełnie nowego, że zagubił się w wielości opcji.
Louis Drax to dojrzały ponad wiek, ekscentryczny, ale i wyraźnie zagubiony chłopiec z problemami. Prześladuje go nieustanny pech, wielokrotnie, od najwcześniejszego dzieciństwa, znajdował się o włos o śmierci. W dniu swojego urodzinowego pikniku nawet ją przekroczył. Chłopiec jest pogrążony w śpiączce, słyszymy opowieść, którą snuje spoza kadru, odbywamy z nim wycieczkę po mrocznych toniach podświadomości i wspomnień.
Z zewnątrz obserwuje to zrozpaczona, gnąca się pod ciężarem tragedii matka, eteryczna i wzbudzająca instynkt opiekuńczy w każdym mężczyźnie, a najbardziej w opiekującym się chłopcem neurologu, który zaczyna coraz bardziej utożsamiać osobę Louisa z dobrostanem jego matki. Nie mija wiele czasu, a doktor jest gotów walczyć jak lew z każdym, kto zagraża Natalie i Louisowi, łącznie z jej zaginionym byłym mężem. Problem w tym, że poddając się fali emocji, lekarz traci dystans i stawia na szali nie tylko swoją karierę zawodową, ale też psychiczną równowagę.
Gdyby w tej historii wymienić kilka składników i dodać nić, która by połączyła wszystkie wątki w dopracowaną całość, powstałby dobry thriller z dreszczykiem i psychologiczną głębią. Wszystko jednak rozbiło się o błędy obsadowe, brak doświadczenia scenarzysty i niepewność eksperymentującego na świeżym materiale reżysera. A w zasadzie o jeden, podstawowy błąd obsadowy, a mianowicie Jamiego Dornana w, jak by nie patrzeć, głównej roli neurologa Allana Pascala. Gwiazda Pięćdziesięciu twarzy Greya po prostu sobie nie radzi. Brakuje mu charyzmy, autentyczności, tak jakby sam nie wierzył w postać, którą kreuje, więc tym trudniej jest uwierzyć w nią nam. Swoje kwestie wygłasza sztywno, sucho i bez zaangażowania, nawet chemia między nim a Natalie, bohaterką Sary Gadon, jest wymuszona. Co do samej Sary natomiast, skupia się na podkreślaniu bezradności, zagubienia i smutku Natalie, zawodzi jednak tam, gdzie trzeba pokazać jej drzemiącą pod powierzchnią zagadkową siłę. Ta para na pierwszym planie to zdecydowanie potknięcie. Nie dopełniają się, nie współgrają, po prostu są.
Całość trzyma w ryzach młodziutki Aiden Longworth, który wyczuł i poprowadził postać Louisa z intuicyjną celnością. Potrafi być niesłychanie irytujący w jednej chwili i absolutnie ujmujący w drugiej, świetnie obrazuje samotność i zagubienie chłopca, który próbuje dźwigać ciężar odpowiedzialności przekraczający jego siły. To stary malutki, który wiele wie i wiele widzi, jednak wciąż jest przecież dzieckiem i miał zaledwie dziewięć lat na to, by zebrać doświadczenia. Momentami wydaje się przejmująco dojrzały po to, by zaraz nam przypomnieć, że jest przecież tylko małym chłopcem.
Nie licząc Aidena, drugi plan zdecydowanie wygrywa tutaj z mdłym planem pierwszym. Aaron Paul, najlepiej znany jako Jesse Pinkman z Breaking Bad, wciela się w rolę Petera, ojca Louisa i męża Natalie, ładnie pokazując kontrast między męską siłą a delikatnymi emocjami, z którymi z trudem sobie radzi, starając się za wszelką cenę sprostać zadaniu, jakie postawił przed nim los. Oliver Platt jako jowialny psychoterapeuta jest zdecydowanie bardziej poukładany niż jego książkowy odpowiednik, a dzięki temu budzi większą sympatię i jest bardziej wiarygodny jako profesjonalista, a Molly Parker, ostra i bezkompromisowa detektyw prowadząca śledztwo w sprawie wypadku Louisa i zaginięcia Petera, jest chłodna, cyniczna, skuteczna i bardzo spostrzegawcza. Spokojnie pozwala widzom uwierzyć, że nigdy się nie podda i doprowadzi sprawę do końca, nawet jeśli zrobi to zupełnie po swojemu.
Dowolność filmu względem książki jest spora i nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie jeden punkt, w którym scenariusz zdecydowanie powinien trzymać się pierwowzoru, a jednak odbiegł od niego tak daleko, jak tylko się da. Nawet dla tych, którzy książki nie znają, ten motyw zabrzmi fałszywie i kiczowato. Sprawia, że cała historia traci nie tylko rytm, ale i sens, o przesłaniu nie wspominając. To ewidentnie wpadka Maxa Minghelli, której prawdopodobnie jego bardziej wyrobiony artystycznie świętej pamięci ojciec by nie popełnił. Nie bawmy się jednak w jasnowidzów, słabości scenariusza widać jak na dłoni, chociaż literacki materiał wyjściowy był przecież tak bardzo obiecujący.
9. życie Louisa Draxa to nieporządny kolaż kolorowych kawałeczków i fragmentów scen, które same w sobie są interesujące, wizualnie przyjemne, ale ostatecznie nie składają się w zgrabną całość i tym samym tracą stopniowo siłę wyrazu z każdą kolejną godziną, która upływa od seansu.
korekta: Kornelia Farynowska