BABEL. Trzeci film Inarritu
Z archiwum (2006).
Niektóre filmy potrzebują czasu. Aby wgryźć się w pamięć, złapać uczucia i zagarnąć emocje, które nie będą należały do tych kilku chwil następujących niedługo po seansie. Pierwszy zachwyt może być zgubny, bo bardziej odnosi się do potencjalnej zajebistości dzieła, ewentualnie jego bzdurności i z tego powodu usta pełne nagłych kolokwializmów pofilmowych mogą wypowiedzieć słowa niesprawiedliwe bądź gubiące się w gąszczu interpretacyjnej gimnastyki.
Dobry film musi zagnieździć się w mózgu, musi spowodować intelektualną erekcję, musi pojawić się emocjonalne nadciśnienie, na które nie pomogą żadne tabletki blokujące konwertazę angiotensyny. Film może być kilkudziesięciominutową zabawą, ba! większość widzów szczerzy się radośnie podczas obcowania z chwilową rozrywką dźwięko-obrazową,w czym nie ma oczywiście nic złego – odprężyć się na fotelu z piwem w ręku zawsze warto. Najważniejszy – i według mnie najprzyjemniejszy – jest jednak kac, kac filmowy, bo to częsty dowód tego, że zabawa była intensywna i poruszająca, nie zawsze udana, ale z pewnością taka, o jakiej warto pamiętać.
Film Inarritu wywołuje szalenie przyjemny rodzaj kaca.
Czas uszlachetnia takie filmy jak “Babel”. Przyznam, że recenzję filmu Inarritu zacząłem pisać tuż po seansie, lecz wklepywanie słów do notatnika zdawało mi się wówczas zajęciem nazbyt przymusowym, nieprzyjemnym. Fajnie, gdy tekst związany z kinową nowością pojawia się na stronie KMF w dniu premiery, postanowiłem jednak skonfrontować ten film z czasem i własną o nim pamięcią, co byłoby niejakim dowodem dobrej lub złej jakości dzieła filmowego. No dobra, tak naprawdę nie miałem za bardzo czasu i próbuję znaleźć jakieś sensowne usprawiedliwienie dla ogromu obowiązków walczących z twórczą niemocą. Czyli tekst dość naciągany, czyż nie? Ale potrzebny, bo czas zadziałał na korzyść “Babel” i dzięki temu można postarać się uciec od nagłego i banalnego komentarza do bardzo dobrego i niełatwego filmu.
W gruncie rzeczy “Babel” mówi o rzeczach właśnie banalnych, mało odkrywczych, analizowanych przez dziesiątki filozofów i ambitnie eksploatowanych przez studentów pierwszego roku socjologii. Alejandro Gonzalez Inarritu wespół ze scenarzystą Guillermo Arriagą śmiało odpowiadają na pytanie: jak żyjemy? I jeszcze: obok kogo, po co i dlaczego? Autorski komentarz może brzmieć wyłącznie pretensjonalnie i śmiesznie dla kogoś, kto uważa sam siebie za bystrego chłopca bądź rozgarniętą dziewczynkę, lecz będzie to raczej dowodem na irytującą wyniosłość niż podniosłe okrzesanie. “Babel” jest zwyczajnie mądrym filmem nie dla samozwańczych mądrali. Przy czym trzeba zaznaczyć, że nie jest to mądrość naiwna, plebejska, prosto z kart najnowszej powieści Paolo Coelho czy chwytliwa jak refren popularnej piosenki radia Eska. Kilka historii posiada ponadprzeciętną emocjonalną moc – jednakże nigdy cała opowieść nie przekracza granicy, za którą znajdują się tanie sentymenty i kiczowata wrażliwość.
Trzeci film Inarritu – podobnie jak dwa poprzednie – organicznie tkwi w fizycznym i spirytualnym realizmie, pomimo piętrzących się nieprawdopodobieństw, najczęściej życiowych tragedii. Cztery opowieści, ukazane nielinearnie, rzucają światło szczególnie na te cechy istot ludzkich, które powodują ich cierpienie – ale mówienie o “Babel”, jako o filmie o cierpieniu, jest nieuzasadnionym uproszczeniem, jest sprowadzeniem sensu do skutków działania, bez zwrócenia uwagi na przyczynę, która tutaj zdaje się być istotniejsza. Słownik atrybutów człowieczych to tysiące właściwości obyczajowo i kulturowo względnych, determinujących zdarzenia, których przewidzieć nikt nie jest w stanie.
Człowiek bywa głupim, gdy sięga po strzelbę i celuje w przejeżdżający w pobliżu autobus nie licząc się z możliwymi konsekwencjami – ot zabawa, jak strzelanie do pustych butelek na skraju lasu. Czy w ten sposób myślały marokańskie dzieciaki n-i-e-ś-w-i-a-d-o-m-e skutków swoich czynów? Nie wiadomo, głupota przecież towarzyszy nam na co dzień, a świadomość jej istnienia nie przeszkadza w regularnym głupoty uprawianiu. W podobny sposób postępuje opiekunka amerykańskich dzieci wyjeżdżając z nimi do Meksyku na rodzinne wesele. Kpi z ostrożności, przezorności – kpi tylko przez chwilę, bo ma przecież wątpliwości, waha się, boi o nieswoje dzieci, o deportację, o ten cały bałagan, którego może być uczestniczką. A jednak – a jednak! – nieodpowiedzialność góruje nad rozsądkiem. Latynoska niania pakuje do samochodu dwójkę małych berbeci i jedzie na meksykańską prowincję zobaczyć ślub syna. W tym momencie (cytuję z pamięci słowa Ryszarda Kapuścińskiego) człowiek staje się sam dla siebie takim kłopotem, że już nie wystarczy mu czasu na zajmowanie się czymś więcej. Głupota, nieodpowiedzialność, arogancja, lekkomyślność – to nie tylko współczesna pożywka, tutaj siłą rzeczy przedstawiona w dużym skrócie, ale to również immanentne części składowe egzystencjalnej układanki. Bo któż nie popełnia błędów? Kto nigdy nie kłamie? Nie ma ludzi wiecznie cnotliwych, dobrych i mądrych. Nie ma.
Każdy jest ułomny – wszelkie słabości odwrócą się (co nieuchronne) przeciwko nam samym.
Zdolność człowieka do stwarzania pełnych, samowystarczalnych, zamkniętych światów sprawia, że możemy żyć w społecznościach odrębnych, wzajemnie od siebie izolowanych, nic o innych nie wiedząc, nie odczuwając nawet potrzeby ich poznania. Nie chodzi nawet o odległość geograficzną, gdyż czasem te światy istnieją o krok od nas, tuż-tuż, na granicy naszej skóry.
Ryszard Kapuściński po raz drugi
“Babel” to przede wszystkim moralitet. Wspomniałem o dwóch historiach, pozostały jeszcze dwie, które objawiają istnienie wspólnego mianownika dla wszystkich bohaterów. Sprowadza się on do cechy, szczególnie doskwierającej, bo wynikłej z relacji międzyludzkich – to niemożność słuchania. To swego rodzaju ignorowanie potrzeb, uparte tkwienie w milczeniu, lekceważenie innych wartości, intelektualna głuchota i platoniczna ślepota. Świadome czy nieświadome, nieważne, ale niewymuszenie krzywdzące osobę, która chce być słuchana. A trzeba pamiętać – nie ma osoby, która nie chce być słuchana. Sekwencje japońskie skupiają się na Chieko, głuchoniemej dziewczynie, która próbuje wyrwać się z samotności i niepełnosprawności.
Brzmi banalnie, bo to rzeczywiście nic nowego, jedynie prześwietlona klisza z Tokio. Ale w jakiś sposób brak porozumienia – tutaj przedstawiony bardziej realistycznie niż u Wong Kar-Waia czy w “Między słowami” – po raz kolejny pobudza mózgowe komórki do autorefleksji nad uczuciową pustką i alienacją, w które niektórzy są wpychani. I nie ma zmiłuj, nie ma pomocy. Zostaje przeżuwanie sushi o czwartej nad ranem, oczywiście z samym sobą. Podobna nić porozumienia z drugą osobą została zerwana w historii małżeństwa (siwowłosy Pitt i milcząca Blanchett), do którego zakradły się błędy, pomyłki i cierpienie. Ona urodziła martwe dziecko, jego przy niej nie było. Uciekł, schował się, przestraszył. Teraz próbują naprawić własne błędy, co jest, rzecz jasna, niemożliwe, lecz desperacko szukają porozumienia – rozmawiając. Tragiczny w skutkach przypadek sprawi, że być może przezwyciężą swoje ułomności. Albo nie przezwyciężą.
Nic nie wiadomo. Los nie należy do przypadku, bo ten byłby tutaj najprostszym, często błędnym kierunkowskazem.
Co więc wiadomo?
Nic nie mów.
Po prostu słuchaj.
Warto pamiętać o filmie Inarritu.