search
REKLAMA
Nowości kinowe

RAMPAGE: DZIKA FURIA. The Rock kontra potwory

Grzegorz Fortuna

13 maja 2018

REKLAMA

Dwayne „The Rock” Johnson wyrósł w ciągu kilku ostatnich lat na najbardziej kasową gwiazdę amerykańskiego przemysłu filmowego. Choć nie pojawia się w Gwiezdnych wojnach ani produkcjach Marvela, filmy z jego udziałem są chętnie oglądane i zarabiają setki milionów dolarów. Ponieważ producenci doskonale wiedzą, że zyski z kolejnego tytułu z The Rockiem będą równie potężne jak łapa ich głównego bohatera, nie muszą się szczególnie starać – wystarczy nabazgrać absurdalny scenariusz, zainwestować w CGI ze średniej półki i wrzucić w to wszystko Johnsona. W tym roku czekają nas dwa widowiska ufundowane na takim zamyśle – Drapacz chmur wejdzie do kin w połowie lipca, Rampage: Dziką furię możemy oglądać od 11 kwietnia.

Bądźmy szczerzy – fabuła filmu Brada Peytona (który wcześniej wyreżyserował kasowe San Andreas i Podróż na Tajemniczą Wyspę, oba z The Rockiem na pierwszym planie) mogłaby równie dobrze narodzić się w głowach twórców Sharknado. Jest sobie Bardzo Zła Organizacja, która postanawia modyfikować geny, by czynić zwierzęta większymi, szybszymi i bardziej agresywnymi. Z jakiegoś powodu Bardzo Zła Organizacja prowadzi swoje badania w kosmosie, więc gdy wszystko idzie nie tak, jak trzeba, chemikalia spadają na ziemię, prosto do rezerwatu dla dzikich zwierząt, w którym pracuje The Rock. Pech chce, że na działanie substancji wystawiony zostaje George – goryl albinos, którego bohater odgrywany przez Dwayne’a Johnsona uratował kiedyś z rąk kłusowników i który został potem jego najlepszym przyjacielem. A ponieważ miksturę wchłaniają także wilk i ogromny aligator, The Rock będzie musiał uporać się z całą trójcą zmutowanych cyfrowych monstrów.

Wszystko, co wydarzy się dalej, można właściwie przewidzieć bez oglądania Rampage: The Rock będzie bohaterskim The Rockiem, Bardzo Zła Organizacja okaże się Jeszcze Gorszą Organizacją, wojsko postara się opanować sytuację w sposób głupi i nieskoordynowany, a wielkie monstra zniszczą połowę Chicago. Gdyby nie względnie wysoki budżet, Rampage mogłoby uchodzić za film eksploatacji – fabuła to pozlepiany ze znanych widzom motywów pretekst do rozwałki, bohaterowie mają po jednej cesze charakteru, niektóre postacie balansują na granicy autoparodii, motywacje czarnych charakterów wydają się całkowicie bezsensowne, a w całym filmie trudno znaleźć choćby jeden element, który w jakikolwiek sposób odróżniałby go od innych podobnych widowisk.

Chociaż nie, wróć, tym elementem jest przecież bezczelność. Skoro stojące za Rampage studio Warner Bros. pokłada w charyzmie The Rocka tak wielkie zaufanie, że oficjalne spoty wzbogaciło o nagrane przez aktora filmiki z siłowni, to nic nie stało na przeszkodzie, by postarać się o choć odrobinę oryginalności – lepszy scenariusz nie kosztowałby przecież więcej, a zatrudnienie reżysera, który nie traktowałby swojej pracy jak przewalania gruzu, nie uszczupliłoby raczej budżetu przeznaczonego na animowanie komputerowej małpy. Wystarczyłaby odrobina kreatywności i talentu, by z Rampage uczynić przyjemne, zabawne widowisko, a nie zbiór spektakularnych scen, o których zapomina się po pięciu minutach od wyrzucenia do śmietnika pudełka po popcornie.

Doskonale zdaję sobie jednak sprawę, że moje pretensje nie mają sensu. Dla twórców Rampage liczy się tylko to, co zobaczą w tabelkach Excela. Jeśli wyniki ich ucieszą, znajdzie się pretekst, by Brad Peyton nakręcił kolejny film, w którym The Rock zacznie latać na zmutowanej ważce i strzelać do napakowanych chemikaliami świnek morskich.

W powracającym w Rampage żarcie George pokazuje Johnsonowi środkowy palec. Szkoda, że ta scena nie trafiła na plakat, bo idealnie oddaje stosunek producentów filmu do publiczności.

REKLAMA