R.O.T.O.R. Science fiction prawie jak Terminator… prawie
Przebojem tej kategorii jest The Room – uberszrot, który rozbawił tłumy do tego stopnia, że nakręcono obraz o kulisach jego powstania. Nieźle radzi sobie też Gliniarz samuraj, tnący widzów swą nieudolnością na licznych festiwalach kina odpałowego.
R.O.T.O.R. nie jest aż tak zły, żeby być równie dobry jak powyższe, ale to solidnie spaprane filmiszcze. Trudno w to uwierzyć, patrząc na naprawdę kozacki plakat produkcji, sugerujący dobry, klimatyczny cyberpunk/postapo. Jednak ta grafika jest jedynym udanym elementem całości. Reszta to nieustanne WTF i wątpliwość, czy to nadal film, czy może śnimy dziwny sen. Przyjemność w kontakcie z tym obrazem można porównać do tej płynącej z oglądania faceta, który podrywa Monicę Bellucci na złote zęby, czy pijanego clowna na przyjęciu.
Robotic Officer Tactical Operation Research. Tym właśnie ma być policjant przyszłości. W skrócie R.O.T.O.R., co brzmi nieco jak motor, którym zresztą będzie się poruszał. A w wolnym tłumaczeniu oznacza maszynkę do zabijania zwyrodnialców takich jak handlarze marihuaną czy nieostrożni kierowcy. Egzekwowanie prawa bez uczuć, bez zmęczenia; czysta skuteczność. To na razie tylko projekt, który ma być ukończony za kilkadziesiąt lat. Ojcem R.O.T.O.R. jest Eric Coldyron, oddany sprawie policjant-naukowiec. Jednak wysoko postawiony polityk każe uruchomić robota już teraz. Coldyron odmawia, ale maszyna i tak “budzi się” przez pomyłkę (niefortunne użycie grzebienia przez jednego z naukowców…). Robot wyjeżdża na ulicę – pozbawiony kontroli i śmiercionośny. Kiedy zauważy pogwałcenie przepisów drogowych, nie będzie okazywał litości.
Film wygląda tak, jakby jego twórcy marzyli o czymś na miarę Terminatora i RoboCopa, ale ich koncept wpadł na minę i na ekran bryzgnęły krwawe ochłapy, posklejane na gumę do żucia. To obraz z lat 80. Jeden z tych, które – chyba tylko dzięki odjazdowemu plakatowi – zawędrowały na kasetach do tak różnych miejsc jak Polska czy Japonia.
Pierwsza połowa jest zasadniczo nudna. Można by ją skondensować do kwadransa. Zamiast tego oglądamy życie codzienne Coldyrona. Wiemy, ile witamin łyka, co jada na śniadanie. Wiemy, że do porannej kawy, którą zresztą częstuje konia, przegryza marchewkę. Lubi golić się na gładko i wysadzać (nie mylić z sadzeniem) drzewa dynamitem. Spotyka się z pewną brunetką, prowadzi wiele rozmów w instytucie robotyki. I zawsze wygląda, jakby bolały go plecy… Jak pewnie każdy glina w USA, jest specjalistą od robotyki, cytuje Miltona i zna karate. Ma wygląd aktora porno z lat 70. i melancholijną naturę. To drugie wiemy, bo słyszymy jego budyniowaty głos z offu, co jest pewnie ukłonem w stronę Łowcy androidów, ale tu aktor wypowiada kwestie oczywiste i wynikające jasno z fabuły. Kiedy już stopniowo zapominamy, że w grę w ogóle wchodzi tu jakiś robot, bohater dodatkowo idzie do sklepu i wikła się w strzelaninę ze złodziejską bandą, co wygląda na standardową scenę z filmów Seagala czy Stallone’a i nijak ma się do całej opowieści. R.O.T.O.R. aktywuje się tu dopiero w połowie seansu. I zaczyna się robić ciekawiej. On także wygląda jak gwiazdor porno lub bywalec Błękitnej Ostrygi. Jego atrybuty to czarny, nader stylowy motor, równie czarny kombinezon, wąsy i okulary przeciwsłoneczne oraz kask. Motor ma wygrawerowane motto: to judge and execute, co odnosi nas do postaci Sędziego Dredda. Robot pojawia się zazwyczaj w kłębach efektownego dymu. Brzmi cool? No właśnie, tylko brzmi.
R.O.T.O.R. to mechaniczny anioł śmierci. I tak się zachowuje – bo nie przejawia żadnych ludzkich cech. Ma za to możliwość spoglądania w przeszłość, w dodatku w noktowizji! Czas miniony odczytuje na podstawie “wywąchiwania” go z powietrza – wspaniała umiejętność, sytuująca go znacznie wyżej od Terminatora czy RoboCopa. Gorzej idzie mu z klaksonami – te odbierają mu siłę, co można wytłumaczyć faktem, że maszyna jest niedokończona, ale rzecz wygląda komicznie. R.O.T.O.R. ma też problemy z chwytaniem przeciwników, kiedy są kilkadziesiąt centymetrów od niego – jego ręce młócą w powietrzu bezwładnie, a on sam popiskuje jakimś elektronicznym przesterem. Przyznać jednak trzeba, że jako motocyklista jest szybki i sprawny. Jednak jeśli oczekiwalibyście, że po jego wejściu na scenę zacznie się film o starciu maszyny z gangami, handlarzami narkotyków i miejskimi świrami, a broń nie przestanie terkotać ani na chwilę, czeka was rozczarowanie. R.O.T.O.R. zabija faceta, który przekroczył prędkość, a potem ściga jego narzeczoną, podróżującą w aucie w charakterze pasażera i ofiary inwektyw swego wybranka. I kiedy robot postanowi “dojechać” Bogu ducha winną kobietę, to będzie ją ścigał do końca filmu.
Powstrzymać go spróbują Coldyron i przypakowana kobieta o wyglądzie kwadratowego skunksa, także mająca udział w stworzeniu robota. Będzie to jednak pościg mało efektowny i tani, gdzie przede wszystkim głupota goni głupotę. Bez spektakularnych strzelanin i – no, prawie – wybuchów. Jeśli komuś mało absurdów, motywów z lepszego kina zmielonych na papkę, bryzgów tandety, uspokajam, że zasadniczo twórcy nie przewidzieli limitów dla swej nieudolności. Zobaczymy jeszcze chociażby robota z instytutu, w którym pracuje bohater – będzie to byt o wyglądzie instalacji wentylacyjnej oklejonej folią, gadający i żartujący, jakby się urwał z Gwiezdnych wojen, ale nieobdarzony żadnym urokiem. Rażąco przaśni są właściwie wszyscy bohaterowie filmu. Kreujący ich aktorzy zazwyczaj rozpoczynali kariery właśnie tym tytułem – i na nim je kończyli.
Szczytem wszystkiego będzie jednak “ostateczne starcie”, o którym mogę powiedzieć tylko tyle, że wygląda jak sceny “bito-szarpane” z Klanu… a trochę jak nakręcona przez Monty Pythona parodia kina akcji. Dodatkowo dostaniemy kilka fabularnych zaskoczeń pod koniec, żebyśmy przypadkiem nie pomyśleli, że trafił nam się jakiś oczywisty, banalny tytuł.
Zdjęcia są tu przeciętne, trzymają poziom klasy B, acz niektóre nocne sekwencje mają swój urok. Muzyka – nie najgorsza, ale mocno inspirowana ścieżką dźwiękową Brada Fiedela do Terminatora. Jej autor, David Newman, jest teraz popularnym wyrobnikiem od ilustrowania komedii i animacji i jednym z nielicznych współtwórców R.O.T.O.R., który… podniósł się po tej produkcji. Dodatkowo rzecz uświetniają kawałki pop i country, którymi reżyser zamula pierwszą połowę obrazu. Cullen Blaine, wcześniej robiący kreskówki dla dzieci, powrócił po R.O.T.O.R. do bajek. Nic dziwnego, jego pierwszy nieanimowany obraz to pozbawione ikry podchody pod Verhoevena czy Camerona, stanowiące mroczne odbicie talentu tamtych twórców.
Jako kranik z filmową breją tytuł sprawdza się naprawdę dobrze. Nie jest to rewelacyjnie zły obraz, ale solidnie, godziwie spaprany. Polecam oglądać w grupach. Rytualnie. Ze współdzieleniem dobrych i złych chwil. Z przyzwoleniem na reakcje nieumiarkowane i w duchu rynsztoka. Jeśli obejrzysz to sam, nie będziesz potem pewien, czy seans naprawdę miał miejsce.