search
REKLAMA
Recenzje

POWIESIĆ GO WYSOKO

Jacek Lubiński

1 lipca 2017

REKLAMA

Po ogromnym sukcesie spaghetti westernów Sergia Leone Clint Eastwood stał się na całym świecie niekwestionowaną gwiazdą wielkiego formatu. Aktor szybko zaczął marzyć o własnych produkcjach. Dzięki zarobionym na trylogii dolarowej pieniądzom w 1967 roku założył wespół z Irvingiem Leonardem wytwórnię, którą ochrzcił Malpaso Company – od nazwy rzeki przepływającej obok jego rancza. Już rok później panowie wypuścili pod jej szyldem dwa filmy – sensacyjny Blef Coogana oraz wzorowane niejako na włoskich westernach Hang ‘Em High, które nad Wisłą znane jest także pod nazwą Powieście go wysoko lub Zemsta szeryfa. Wszystkie te tytuły mówią same za siebie.

Co ciekawe, Leone był początkowo także i tu rozważany na reżysera – podobnie jak inni giganci gatunku, Robert Aldrich i John Sturges – lecz (szczęśliwie) był wtedy zajęty swoim arcydziełem Pewnego razu na Dzikim Zachodzie. Eastwood odrzucił natomiast propozycję pojawienia się u boku Omara Sharifa i Telly’ego Savalasa w Złocie MacKenny, aby móc zagrać tu główną rolę. I nie tylko, gdyż mógł też sobie pozwolić na zmiany w scenariuszu autorstwa Leonarda Freemana i Mela Goldberga oraz tak zwane ostatnie zdanie na planie. Zagrał więc głównym producentom z United Artists na nosie i zatrudnił mniej uznanego Teda Posta – dobrego znajomego z popularnego serialu Rawhide. Dzięki temu wyborowi był w stanie mieć projekt pod kontrolą, jednocześnie nie martwiąc się o efekt końcowy.

A ten okazał się jednym z największych sukcesów sezonu, frekwencją przebijający ówczesne, świeże jeszcze w świecie kina przygody Jamesa Bonda! Przy relatywnie niskim budżecie nieco ponad półtora miliona dolarów Powiesić go wysoko w samych tylko Stanach zarobiło ponad sześć razy tyle, ostatecznie zatrzymując licznik – o ile w ogóle można tak napisać, wszak filmy zyski przynoszą bezustannie – na blisko siedemnastu milionach wpływów (25% tej sumy trafiło bezpośrednio do kieszeni Clinta, który za samą tylko rolę zgarnął i tak czterysta tysięcy). Ale czy mogło być inaczej, skoro kurz po dziełach Leone jeszcze nie opadł, a debiut spółki Malpaso reklamowano niepozostawiającymi wątpliwości hasełkami pokroju:

Eastwood jest sędzią, ławą przysięgłych i katem!

Brzmi znajomo? Cóż, skojarzenia z niejakim Josephem Dreddem, który zawitał do popkultury dopiero dekadę później i był jak najbardziej inspirowany wypracowanym do tego czasu twardym emploi Clinta, są jedynie słuszne. Aczkolwiek fabuła tego nakręconego na terenach Nowego Meksyku i Arizony, blisko dwugodzinnego widowiska aż tak zbliżona do komiksowej stylizacji nie jest. Tak samo jak nie odzwierciedla swoich prostackich i bezmyślnych sloganów. Zaczyna się natomiast smakowicie – i w Oklahomie roku pańskiego 1889.

Oto w pierwszych ujęciach Clint radośnie ratuje tonącego cielaka po to, by za moment już dyndać na drzewie za przestępstwo, którego nie popełnił. Grupka osób, wśród której znajduje się między innymi charakterystyczna dla westernów z tego okresu facjata Bruce’a Derna, oskarża naszego bohatera o kradzież bydła i, nie robiąc sobie wiele z argumentów zainteresowanego, postanawia go od razu ukarać. Na prerii kryminalistom się nie wybacza, toteż szykują mu stryczek. Działają jednak w pośpiechu, więc Clint – jak to on – przeżywa egzekucję i wkrótce powraca do swojego byłego zajęcia, którym bynajmniej nie jest szydełkowanie. Zakłada gwiazdę szeryfa – a dość napisać, że na nazwisko ma Cooper – i to od razu federalnego. W świetle prawa rusza w pościg za niegodziwcami, którzy odważyli się zostawić mu bliznę na pół szyi. Możemy być więc pewni, że ewentualne zasługi nie będą miały tu nic do rzeczy, a nasz bohater o biblijnym imieniu Jedediah (sic!) wymierzy sprawiedliwość bez mrugnięcia okiem…

To nie jest w pełni udany film, głównie dlatego, że momentami chciałby być czymś więcej, niż jest w rzeczywistości. Nieprzychylnie wypowiadające się o tej produkcji pismo “Variety” napisało tuż po premierze, że jest to „słaba amerykańska imitacja słabej włoskiej imitacji amerykańskiego westernu”. Coś w tym jest, bo znajdziemy tutaj elementy charakterystyczne dla obu podejść do tematu Dzikiego Zachodu. Z jednej strony mamy zatem klarowny podział na dobrych i złych (względnie Clinta, jego bujną czuprynę, kobiety i całą resztę) oraz trochę „amerykańskiej sielanki”, rozgrywającej się do taktu odpowiednio rozbuchanej, jednoznacznie złowrogiej i ciut monotematycznej muzyki Dominica Frontiere’a. Całość dopełnia obowiązkowy i potraktowany nieco po macoszemu, acz ładnie zarysowany, z gracją wygrany klasyczny wątek miłosny ze śliczną Inger Stevens (z którą gwiazdor romansował także pomiędzy ujęciami).

Z drugiej strony sama chociażby intryga bierze się tylko i wyłącznie ze źle ulokowanego dobrego uczynku, zatem każdy z bohaterów ma swoje racje, jak i wątpliwości, żaden nie jest jednoznacznie bestialską postacią. Raczej wszyscy są w jakiś sposób antybohaterami – wliczając w to sędziego, który potrafi lekką ręką posłać na śmierć szesnastoletnich chłopaków, bo „takie jest prawo”. Radosne kultywowanie jankeskiej mitologii miesza się tym samym z europejskim cynizmem i typowo rewizjonistycznym spojrzeniem na raj utracony. I jest to, mimo wszystko, zgrabna mieszanka, która może się podobać, o czym świadczą nie tylko zdobyte w box office pieniądze oraz pochlebne opinie krytyków, ale i obecne, wysokie 92% świeżości opinii na serwisie Rotten Tomatoes (i nie tylko tam).

Co ciekawe, początkowo mamy do czynienia z całkiem poważnym i odważnym kinem, które nie tylko pozwala sobie traktować Clinta jak szmatę (dosłownie), ale i śmiało uderza w kwestie moralne wspomnianego już prawa, które momentami służy jedynie niedzielnemu zabawianiu gawiedzi na publicznych egzekucjach. A ponieważ motywem przewodnim fabuły jest, jak nietrudno się domyśleć, wieszanie, toteż nawet i okazjonalny humor bywa dosłownie wisielczy. Niestety to wszystko dopełniono elementami, które po pięciu dekadach od premiery bliskie są niekiedy autoparodii. Na całe szczęście nie ma ich dużo, choć w drugiej części filmu wprowadzają pewien dysonans, dodatkowo uwypuklony takim sobie, niezbyt satysfakcjonującym finałem, w ostatnich kadrach którego aż bije po oczach potencjalnym sequelem.

Ten oczywiście nigdy nie powstał, aczkolwiek echa tej intensywnej przygody szeryfa Coopera są aż nadto wyraźne w całej późniejszej twórczości Clinta na tym polu, wliczając w to także i poniekąd serię filmów o Brudnym Harrym. Zresztą reżyserem jednej z części – Siły magnum – ponownie został Ted Post. Z kolei w późniejszym Nagłym zderzeniu wystąpił wcielający się tutaj w sędziego Pat Hingle. A skoro już przy obsadzie jesteśmy, to na drugim planie Powiesić go wysoko dopatrzeć można się także jeszcze Eda Begleya seniora w jednej z ostatnich ról, nieopierzonego jeszcze, dzikiego wręcz Dennisa Hoppera, który już rok później stanie się Swobodnym jeźdźcem, oraz Bena Johnsona na moment przed wstąpieniem do Dzikiej bandy. Wisienkę na torcie stanowi natomiast erotyczny epizod pochodzącej z Chicago Arlene… Golonki – aktorki głównie serialowej.

Ostatecznie jednym z największych grzechów Hang ‘Em High wydaje się być brak większej tożsamości, jakiegoś technicznej wizytówki, konkretnego charakteru. Pomimo kilku zgapionych od Leone ujęć absolutnie niczym się nie wyróżnia – a przecież za kamerą stało aż dwóch operatorów (Richard H. Kline i Leonard J. South)! Chociaż Eastwood i spółka próbują nadać filmowi dodatkowej głębi, uderzając w niewygodne sprawy, które łatwo odnieść także (i nadal) do rzeczywistości za oknem, ich przekazowi brakuje (so)czystości, co skutkuje zaledwie kilkoma pustymi frazesami i dobrą miną do złej gry. Nie jest to zatem w pełni ukształtowany antywestern ani też znaczący reprezentant całego gatunku. Co nie przeszkadza mu być dobrym, solidnym kinem – tak po prostu.

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA