Pompeje
Zanim zaczniecie wieszać na mnie psy, za ocenę jaką wystawiłem filmowi, który przecież nie mógł się udać, pozwólcie mi się wytłumaczyć.
W światku reżyserskim nazwisko „Anderson” kojarzy się głównie z dwiema wybitnymi postaciami. Paul Thomas Anderson to perfekcjonista, który ma na swoim koncie dzieła jedyne w swoim rodzaju, zawsze oparte o głęboko przemyślany i niełatwy w odbiorze koncept fabularny. Z kolei Wes Anderson jest autorem obdarzonym wyjątkowym poczuciem humoru i wrażliwością, które to cechy sprzężone ze sobą uwidacznia w kolejnych filmach, z reguły bogato przyozdobionych w zespoły aktorskie. Obaj prezentują odmienne style, obaj tworzą kino autorskie, obaj cieszą się zasłużoną estymą publiki i krytyki.
Ale gdy reflektory wielkich ceremonii skupiają swe światła na wymienionej dwójce, gdzieś w ich cieniu chowa się jeszcze jeden reżyser identyfikujący się tym samym nazwiskiem. Reżyser, który – z uwagi na charakter swych dzieł – nigdy przez krytykę nie był traktowany poważnie. A ja, choć zdaje sobie sprawę z tego, iż jako twórca należy on do zupełnie innej ligi, od początku jego kariery mam w nim swoje upodobanie. I jego najnowszy film mnie w tym upodobaniu utwierdza.
Brytyjczyk Paul W.S. Anderson, bo przecież to o nim mowa, w każdym swoim filmie porusza się po jasno nakreślonej płaszczyźnie. Jego motto zdaje się brzmieć: łatwo, szybko i efektownie. Kino Andersona idealnie wpisuje się zatem w reguły kultury popularnej, której zestandaryzowany przekaz stanowić ma uciechę dla jak największego spektrum widowni. Na jego twórczość duży wpływ wywarły gry wideo, które adaptuje („Mortal Kompat”, „Resident Evil”) i od których często czerpie stylistykę i dynamikę. Przyjmując jednak najogólniejszą definicję jego twórczości, to jest on autorem zazwyczaj fantastycznego kina akcji, świadomie lecącego na schematach i równie świadomie epatującego kiczem. Oryginalność nie jest jakością, którą moglibyśmy przypisać jego dziełom. Ale ja cenie sobie jego kino z bardzo prostego powodu: za szczerość wobec siebie i widzów. Za to, że nigdy nie udaje kogoś, kim albo nie potrafi być, albo zwyczajnie nie chce, ponieważ o wiele bardziej zależy mu na krzewieniu rozrywki niż refleksji. To jeden z tych twórców, który każdy ma na swojej liście ulubieńców, ale wstydzi się do tego przyznać. To w końcu jeden z tych, który pomimo popełniania podręcznikowych błędów, jednocześnie sprawia, że potrafimy pozostać na nie ślepi.
Paul W.S. Anderson tym razem postanowił zaprezentować nam swoją wersję kina sandałowego. „Pompeje” to takie skrzyżowanie „Gladitora” z „Titanikiem” z zaczerpnięciem od tychże kilku rozwiązań fabularnych. Mamy bowiem walki gladiatorów i motyw zemsty, mamy wątek polityczny przeplatający się z miłosnym – wszystkie te elementy śledzimy w oczekiwaniu na nadejście katastrofy. Ale nie dajmy się zwieść pozorom, reżyser i tym razem ani na centymetr nie przekroczył granic własnego stylu. To wciąż kino grubo przesadzone, którego najważniejszym wyróżnikiem jest wartka akcja i wszechobecne uproszczenia. I w połączeniu z historycznym zacięciem, dało to nadzwyczaj ciekawy efekt.
Bo wbrew wszelkim pozorom, pomysł wyjściowy nowego widowiska Brytyjczyka jest zaskakująco nośny. To bodaj pierwszy film, który przybliża masowej widowni tragiczne wydarzenia z 79 r. Pompeje, prężnie działające miasto portowe Cesarstwa Rzymskiego, ulokowane na zachodnim wybrzeżu półwyspu apenińskiego, zostało zniszczone przez erupcję wulkanu Wezuwiusz. Prócz praktycznego wymazania miasta z mapy, w zagładzie życie straciło ok. 2000 osób. Była to jedna z najdotkliwszych naturalnych katastrof antycznego świata i tak też została zapamiętana przez niejakiego Pliniusza Młodszego, którego wspomnienia posłużyły do napisania skryptu filmu. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nie chciałby obejrzeć tego wydarzenia na dużym ekranie.
I należy przyznać, iż wizja pogrążania historycznego miasta w niebycie wyszła reżyserowi naprawdę dobrze. Z pewnością nie powstydziłby się jej sam Emmerich. Wszystko zostało dopięte na ostatni guzik: efekty wizualne współgrają ze scenografią, a jakość tekstur dopracowano tak, by nie razić sztucznością. Rozstępująca się ziemia, ogniste wybuchy, zalewająca ląd fala – to wszystko jest i potrafi robić wrażenie, a już trochę się tych kataklizmów w kinie przecież przeżyło. Warto także dodać, iż w „Pompejach” umiejętnie przedzielono akcję z przestojami dialogowymi, dzięki czemu nie nudzimy się w trakcie oczekiwania na ten jakże spektakularny finał.
O aktorstwie słów kilka także wypada powiedzieć. „Pompeje” to pierwszy wielki film, w którym szansę na wykazanie się w roli głównej dano Kitowi Harringtonowi, dotychczas kojarzonemu głównie z serialem „Gra o Tron”. Ale to właśnie ta telewizyjna produkcja dała młodemu aktorowi przepustkę do widowiska Andersona, co reżyser niejednokrotnie podkreślał w wywiadach. Mam nadzieje, że jego gwiazda od teraz rozbłyśnie na dobre, ponieważ spełnia ku temu wszelkie warunki. Na drugim planie prym wiedzie Kiefer Sutherland, w roli senatora Corvusa. Ameryki nie odkryję jeśli powiem, że aktor ten jako główny antagonista sprawdza się zawsze idealnie, co potwierdza także tym występem. Gdzieś tam w oddali przemyka także Carrie-Anne Moss, na którą co prawda zawsze patrzyło mi się przyjemnie, ale w tym wypadku nic ponad swoją aparycję do roli nie oddaje. Zdecydowanie najgorzej w tym zestawieniu wypada Emily Browning, czyli oblubienica głównego bohatera- której gra najzwyczajniej razi fałszem.
Najważniejszym argumentem przemawiającym za docenieniem „Pompejów” jest to, że film realizuje wiodące wytyczne twórczości Paula W.S. Andersona. Że nakręcony został w zgodzie z jego reżyserką manierą, co bez ogródek daje nam do zrozumienia. Tak wiele słów poświęciłem w tej recenzji osobie reżysera, ponieważ słabość, jaką względem niego przejawiam, miała kluczowy wpływ na mój odbiór jego najnowszego filmu. Zdaje sobie sprawę z tego, iż przyrównując Brytyjczyka w pierwszym akapicie tekstu do dwóch wielkiej klasy reżyserów, wielu z was uzna, iż popełniłem tym samym duże nadużycie. Chciałem jedynie zwrócić uwagę na to, iż to co rozumiemy przez autorskie kino, nie zawsze musi być związane z wygórowanymi ambicjami i chęcią naprawy świata przez sztukę.
Paul W.S. Anderson jest reżyserem, scenarzystą i producentem własnych filmów. Od lat realizuje się w tym co potrafi najlepiej, a że odnosi na tym polu sukcesy, przemawiać mogą liczby Box Office. On dokładnie zdaje sobie sprawę, w jaki target celuje i nie można odmówić mu ani kreatywności, ani wytrwałości w dobijaniu do zamierzonego efektu. I „Pompeje” są kolejnym przystankiem na drodze ku realizacji tych zamierzeń.