search
REKLAMA
Nowości kinowe

Pompeje

Jakub Piwoński

23 lutego 2014

REKLAMA

7594274.3Zanim zaczniecie wieszać na mnie psy, za ocenę jaką wystawiłem filmowi, który przecież nie mógł się udać, pozwólcie mi się wytłumaczyć.

W światku reżyserskim nazwisko „Anderson” kojarzy się głównie z dwiema wybitnymi postaciami. Paul Thomas Anderson to perfekcjonista, który ma na swoim koncie dzieła jedyne w swoim rodzaju, zawsze oparte o głęboko przemyślany i niełatwy w odbiorze koncept fabularny. Z kolei Wes Anderson jest autorem obdarzonym wyjątkowym poczuciem humoru i wrażliwością, które to cechy sprzężone ze sobą uwidacznia w kolejnych filmach, z reguły bogato przyozdobionych w zespoły aktorskie. Obaj prezentują odmienne style, obaj tworzą kino autorskie, obaj cieszą się zasłużoną estymą publiki i krytyki.

Ale gdy reflektory wielkich ceremonii skupiają swe światła na wymienionej dwójce, gdzieś w ich cieniu chowa się jeszcze jeden reżyser identyfikujący się tym samym nazwiskiem. Reżyser, który – z uwagi na charakter swych dzieł – nigdy przez krytykę nie był traktowany poważnie. A ja, choć zdaje sobie sprawę z tego, iż jako twórca należy on do zupełnie innej ligi, od początku jego kariery mam w nim swoje upodobanie. I jego najnowszy film mnie w tym upodobaniu utwierdza.

473681.1

Brytyjczyk Paul W.S. Anderson, bo przecież to o nim mowa, w każdym swoim filmie porusza się po jasno nakreślonej płaszczyźnie. Jego motto zdaje się brzmieć: łatwo, szybko i efektownie. Kino Andersona idealnie wpisuje się zatem w reguły kultury popularnej, której zestandaryzowany przekaz stanowić ma uciechę dla jak największego spektrum widowni. Na jego twórczość duży wpływ wywarły gry wideo, które adaptuje („Mortal Kompat”, „Resident Evil”) i od których często czerpie stylistykę i dynamikę. Przyjmując jednak najogólniejszą definicję jego twórczości, to jest on autorem zazwyczaj fantastycznego kina akcji, świadomie lecącego na schematach i równie świadomie epatującego kiczem. Oryginalność nie jest jakością, którą moglibyśmy przypisać jego dziełom. Ale ja cenie sobie jego kino z bardzo prostego powodu: za szczerość wobec siebie i widzów. Za to, że nigdy nie udaje kogoś, kim albo nie potrafi być, albo zwyczajnie nie chce, ponieważ o wiele bardziej zależy mu na krzewieniu rozrywki niż refleksji. To jeden z tych twórców, który każdy ma na swojej liście ulubieńców, ale wstydzi się do tego przyznać. To w końcu jeden z tych, który pomimo popełniania podręcznikowych błędów, jednocześnie sprawia, że potrafimy pozostać na nie ślepi.

Paul W.S. Anderson tym razem postanowił zaprezentować nam swoją wersję kina sandałowego. „Pompeje” to takie skrzyżowanie „Gladitora” z „Titanikiem” z zaczerpnięciem od tychże kilku rozwiązań fabularnych. Mamy bowiem walki gladiatorów i motyw zemsty, mamy wątek polityczny przeplatający się z miłosnym – wszystkie te elementy śledzimy w oczekiwaniu na nadejście katastrofy. Ale nie dajmy się zwieść pozorom, reżyser i tym razem ani na centymetr nie przekroczył granic własnego stylu. To wciąż kino grubo przesadzone, którego najważniejszym wyróżnikiem jest wartka akcja i wszechobecne uproszczenia. I w połączeniu z historycznym zacięciem, dało to nadzwyczaj ciekawy efekt.

465963_1.1

Bo wbrew wszelkim pozorom, pomysł wyjściowy nowego widowiska Brytyjczyka jest zaskakująco nośny. To bodaj pierwszy film, który przybliża masowej widowni tragiczne wydarzenia z 79 r. Pompeje, prężnie działające miasto portowe Cesarstwa Rzymskiego, ulokowane na zachodnim wybrzeżu półwyspu apenińskiego, zostało zniszczone przez erupcję wulkanu Wezuwiusz. Prócz praktycznego wymazania miasta z mapy, w zagładzie życie straciło ok. 2000 osób. Była to jedna z najdotkliwszych naturalnych katastrof antycznego świata i tak też została zapamiętana przez niejakiego Pliniusza Młodszego, którego wspomnienia posłużyły do napisania skryptu filmu. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nie chciałby obejrzeć tego wydarzenia na dużym ekranie.

I należy przyznać, iż wizja pogrążania historycznego miasta w niebycie wyszła reżyserowi naprawdę dobrze. Z pewnością nie powstydziłby się jej sam Emmerich. Wszystko zostało dopięte na ostatni guzik: efekty wizualne współgrają ze scenografią, a jakość tekstur dopracowano tak, by nie razić sztucznością. Rozstępująca się ziemia, ogniste wybuchy, zalewająca ląd fala – to wszystko jest i potrafi robić wrażenie, a już trochę się tych kataklizmów w kinie przecież przeżyło. Warto także dodać, iż w „Pompejach” umiejętnie przedzielono akcję z przestojami dialogowymi, dzięki czemu nie nudzimy się w trakcie oczekiwania na ten jakże spektakularny finał.

Pompeii-movie-wallpapers-2

O aktorstwie słów kilka także wypada powiedzieć. „Pompeje” to pierwszy wielki film, w którym szansę na wykazanie się w roli głównej dano Kitowi Harringtonowi, dotychczas kojarzonemu głównie z serialem „Gra o Tron”. Ale to właśnie ta telewizyjna produkcja dała młodemu aktorowi przepustkę do widowiska Andersona, co reżyser niejednokrotnie podkreślał w wywiadach. Mam nadzieje, że jego gwiazda od teraz rozbłyśnie na dobre, ponieważ spełnia ku temu wszelkie warunki. Na drugim planie prym wiedzie Kiefer Sutherland, w roli senatora Corvusa. Ameryki nie odkryję jeśli powiem, że aktor ten jako główny antagonista sprawdza się zawsze idealnie, co potwierdza także tym występem. Gdzieś tam w oddali przemyka także Carrie-Anne Moss, na którą co prawda zawsze patrzyło mi się przyjemnie, ale w tym wypadku nic ponad swoją aparycję do roli nie oddaje. Zdecydowanie najgorzej w tym zestawieniu wypada Emily Browning, czyli oblubienica głównego bohatera- której gra najzwyczajniej razi fałszem.

Najważniejszym argumentem przemawiającym za docenieniem „Pompejów” jest to, że film realizuje wiodące wytyczne twórczości Paula W.S. Andersona. Że nakręcony został w zgodzie z jego reżyserką manierą, co bez ogródek daje nam do zrozumienia. Tak wiele słów poświęciłem w tej recenzji osobie reżysera, ponieważ słabość, jaką względem niego przejawiam, miała kluczowy wpływ na mój odbiór jego najnowszego filmu. Zdaje sobie sprawę z tego, iż przyrównując Brytyjczyka w pierwszym akapicie tekstu do dwóch wielkiej klasy reżyserów, wielu z was uzna, iż popełniłem tym samym duże nadużycie. Chciałem jedynie zwrócić uwagę na to, iż to co rozumiemy przez autorskie kino, nie zawsze musi być związane z wygórowanymi ambicjami i chęcią naprawy świata przez sztukę.

Paul W.S. Anderson jest reżyserem, scenarzystą i producentem własnych filmów. Od lat realizuje się w tym co potrafi najlepiej, a że odnosi na tym polu sukcesy, przemawiać mogą liczby Box Office. On dokładnie zdaje sobie sprawę, w jaki target celuje i nie można odmówić mu ani kreatywności, ani wytrwałości w dobijaniu do zamierzonego efektu. I „Pompeje” są kolejnym przystankiem na drodze ku realizacji tych zamierzeń.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA