POKÉMON: DETEKTYW PIKACHU. Mikser z małymi, kolorowymi potworkami
Jest taka scena w Detektywie Pikachu, gdy żółty futrzak idzie polną drogą, całkowicie wyprany z emocji i z depresyjnym tonem trawestuje piosenkę z kreskówki wyświetlanej również w polskiej telewizji. Tymczasem na mieście można kupić niebieski środek do wciągania o nazwie skrótowej “erka”, który robi z pokémonów nerwowych popaprańców, dając im złudzenie siły. Można było jakoś mniej dosadnie powiedzieć już dorosłym, czekającym fanom, że sorry, ale game over, to nie do końca ta sama, niewinna wersja ich franczyzy, którą pamiętają z dzieciństwa. Nie jest jednak tak, że mamy do czynienia z reinterpretacją, a raczej – poprawnym miksem fabuł oraz konwencji.
Z drugiej jednak strony ponoć Pokémony mają całkiem sporą tradycję również w obrębie gier i spin-offów, a mroczniejsze podejście nie powinno wcale zaszokować wiernych fanów. Zresztą to nie humorystyczno-detektywistyczna konwencja jest tutaj problemem ani wbrew pozorom połączenie świata rzeczywistego z magicznym, lecz rzeczy, które nie wymagają zawieszenia niewiary – scenariusz i bohaterowie. Nasz młody czarnoskóry protagonista, który poszukuje zaginionego ojca, współpracując przy tym z najbardziej znanym z pokemonów, czyli Pikachu (walcząc w międzyczasie, rzecz jasna, z chciwą korporacją, która chce eksploatować cudowne stworzenia), to postać, za którą niezbyt chce się podążać. Ani to nastolatek w pełni, ani detektyw, ani trener. O Timie niewiele można powiedzieć, podobnie jak o partnerującej mu młodej dziennikarce Lucy czy szefie korporacji, panu Cliffordzie, a najkrócej już można pogadać o ojcu, wielkim nieobecnym freudowskim mglistym papą. I to przez cały seans.
Te zużyte przez kino skórki bohaterów nie wiszą na aktorach niczym sprane ubrania, ale chciałoby się oglądać w tak odważnym pomyśle wyjściowym coś ciekawszego w warstwie, że tak to nazwiemy, realistycznej. Próbujące coś opowiedzieć porozpoczynane tu i tam wątki są ucinane, a więzi łączące postacie trzymają się jedynie na wiarę. W początkowej scenie pojawia się na chwilę przyjaciel Tima, który pomaga łapać mu jednego z potworków i chociaż wydaje się, że film miał na niego lepszy pomysł niż ten krótki prolog, do tego wątku już się nie powraca. Tymczasem zmuszeni jesteśmy oglądać pogoń, odkrywanie tajemnic niczym z gorszych odcinków Kaczych opowieści oraz końcową walkę postaci, które opisać możemy za pomocą jednego przymiotnika na łeb.
Ratuje to wszystko animek Pikachu, który komentuje rzeczywistość zmęczonym, ale pełnym szpilek głosem Ryana Reynoldsa. Można zaryzykować stwierdzenie, że ten nieoczywisty dubbing to dodatek do świetnie animowanej, dobrze wkopanej w opowieść istoty, która na ciekawym poziomie wizualnym stoi w połowie drogi między eksperymentem a klasycznym wizerunkiem pokémona. Cała reszta kolorowych zbieranek również daje radę – najprzyjemniej dla oka jest nie wtedy, gdy obserwujemy przypominające nieco dystopię miasta, ale pokémony będące w swoim naturalnym ekosystemie, dzięki czemu można się zachwycić uniwersum zaprojektowanym na potrzebę elektronicznej rozrywki. Niestety walkę mamy tutaj tylko jedną, zresztą mało widowiskową. Scott Pilgrim ze swoimi podkradzionymi grom arcade kolorowymi i nieoczywiście udźwiękowionymi scenami akcji aż prosi się, aby posłużyć tym razem za drogowskaz.
Mimo to, jak wspomniano wyżej, dobrze ogląda się ten film, jeśliby traktować go jako przedłużoną kreskówkę z mnóstwem niespodzianek dla wiernych fanów. Uczucie wybrakowania odbiorczego wynikającego z braku emocjonalnego łącznika z tą marką nie opuszcza aż do napisów końcowych, choć wszystkie wydarzenia i zwroty akcji wydają się klarowne, a przez to – irytujące leniwością scenarzystów. Powiedzieć, że ten film powstał z komercyjnych pobudek, to jak nic nie powiedzieć, a za każdym razem, gdy pojawił się na moich ustach pełny pobłażania uśmiech, Detektyw Pikachu pokazywał coś albo przyjemnego dla oka, albo – lekko zabawnego. Cały ten cynizm gdzieś wtedy wyparowuje, pozostawiając raczej przyjemne wrażenie obcowania z blenderem do pokémonów, który mogłaby mielić te nieświeże treści nieco wolniej. Pytanie – co na to fani i co na to dzieci? Bo jak się okazuje, to wcale nie jest tożsama grupa odbiorcza.