PIRACI Z KARAIBÓW: NA NIEZNANYCH WODACH. Smutne kuriozum
Na początek truizm: Piraci z Karaibów to ogólnoświatowy fenomen. Pierwsza część serii nie tylko wskrzesiła kino pirackie, które po ogromnej klapie finansowej Wyspy piratów w połowie lat dziewięćdziesiątych praktycznie nie istniało w mainstreamie, ale też reanimowała cały, mocno podupadły gatunek filmu przygodowego. Gigantyczny sukces, jaki odniosła, był zresztą całkowicie zrozumiały i zasłużony – Klątwa Czarnej Perły to wszak kwintesencja słowa rozrywka; obraz pełen przygód, akcji i humoru, po prostu idealny blockbuster. Kolejne dwie części już tak dobrze nie wyszły. Skrzynię umarlaka dało się jeszcze oglądać z przyjemnością, ale już Na krańcu świata irytowało przekombinowaniem i zbyt długimi scenami dialogowymi. Pomimo to, historia Piratów… zakończyła się w całkiem ciekawy sposób, inteligentnie domykając większość wątków. Przez moment można było mieć nadzieję, że na części trzeciej seria się skończy, dzięki czemu nie będziemy świadkami odcinania kuponów i zjadania własnego ogona.
Niestety, Jerry Bruckheimer spojrzał na wykresy prezentujące zyski z poprzednich trzech części i najwidoczniej palce zaczęły go świerzbić zbyt mocno, by mógł odpuścić. Pomimo tego, że początkowo prawie nikt nie miał ochoty na kręcenie “czwórki”, a Gore Verbinski od razu zapowiedział, że kolejnych Piratów… reżyserować nie zamierza, producentom udało się w końcu namówić znaczną część oryginalnej ekipy, z Johnnym Deppem (który z tej okazji dostał niewyobrażalnie wysoką, rekordową gażę) na czele. Efektem jest smutne kuriozum – wymuszony, nieciekawy film rozrywkowy, który tejże rozrywki ani przez chwilę nie zapewnia. W Na nieznanych wodach nie ma co prawda “przeskakiwania rekina”, co jest bolączką większości kręconych na siłę sequeli (choćby nowego Indiany Jonesa), ale jest coś o wiele gorszego – wszechobecna nuda.
Podobne wpisy
Nudna jest fabuła, nudne są postacie i nieliczne, kompletnie pozbawione napięcia sceny akcji. Nawet muzyka Hansa Zimmera brzmi tak, jakby jej autor, przerażony perspektywą pisania prawie identycznej ścieżki dźwiękowej po raz trzeci, postanowił skopiować własne kompozycje z poprzednich części. O ile podczas seansu Klątwy Czarnej Perły miało się wrażenie, że na planie wszyscy bawili się znakomicie, o tyle na “czwórce” czuło się, że każdy członek ekipy gorączkowo odliczał godziny do końca zdjęć. Nawet znakomici aktorzy, jak Geoffey Rush czy Ian McShane wyglądają na wyraźnie zażenowanych swoją obecnością w tak perfidnym produkcyjniaku. Na specjalną nagrodę w kategorii “Najbardziej chamskie odwalanie roboty” zasługują jednak scenarzyści, którzy mieli w ręku rewelacyjny pomysł wyjściowy (poszukiwanie źródła młodości), ale zamiast rozwinąć go w ciekawy sposób, postawili na wtórną błazenadę w wykonaniu Jacka Sparrowa, podobnie wtórne, mało zabawne potyczki słowne i do bólu przewidywalne zwroty akcji.
Pomijając nawet fakt, że większość rozwiązań fabularnych jest równie nieświeża, jak zdechła przed miesiącem ryba, scenariusz został po prostu źle napisany. Akcję pchają do przodu w zasadzie tylko dialogi, w większości naprawdę słabe i męczące. Niektóre wątki sprawiają wrażenie doczepionych na siłę (o tym za chwilę), cały film jest przegadany i powolny, a w porównaniu z poprzednimi częściami – wręcz kameralny. Próżno szukać w Na nieznanych wodach zapierających dech w piersiach efektów. Scen akcji jest tylko kilka, w większości są to pojedynki z użyciem szabli, po których zresztą jak na dłoni widać, że zostały zaplanowane co do centymetra. “Czwórka” wychodzi naprzeciw hollywoodzkiej zasadzie, według której sequele muszą być szybsze, bardziej efektowne i rozbuchane. Normalnie przyklasnąłbym takiemu rozwiązaniu, ale nie w tym wypadku, bo film Roba Marshalla nie oferuje widzowi absolutnie niczego w zamian. Nie wiem, czy winą za taki stan rzeczy obarczać nędzny scenariusz, czy Johnny’ego Deppa, który na wstępie zagarnął sporą część budżetu. W każdym razie – rozmachu w nowej części Piratów… nie ma za grosz.
Przed seansem bardzo cieszyła mnie za to perspektywa braku mdłego wątku miłosnego, który w poprzednich częściach wprowadzały postacie grane przez Orlando Blooma i Keirę Knightley. Cóż, i w tym wypadku czekał mnie przykry zawód. Scenarzyści uznali, że bez ckliwej romantyczności Piraci… sobie nie poradzą, czego efektem jest zupełnie niepotrzebny, odwracający uwagę od głównej przygody wątek więzionego przez Czarnobrodego księdza i złapanej przez niego syreny. Żadna scena z ich udziałem nie wnosi nic do fabuły, żadna nie ma scenariuszowego uzasadnienia, a same postacie są płaskie, nieciekawe i pod każdym względem zbędne. Na szczęście odbywa się to wszystko na drugim planie, ale pomimo to sprawia wrażenie irytującej zapchajdziury, na siłę wypełniającej czas pomiędzy scenami poszukiwań źródła młodości. Gdyby dialogi pomiędzy tymi bohaterami zostały przynajmniej inteligentnie napisane, gdyby ich motywacje były choć w najmniejszym stopniu wiarygodne, można by ten motyw jakoś przeboleć. Niestety nie są, a sceny, podczas których misjonarz próbuje bronić swojej syreniej ukochanej przed Czarnobrodym to najgorsze momenty filmu Roba Marshalla.
Czwarta część Piratów z Karaibów spodoba się tylko największym fanom serii, którzy kupią wszystko, co będzie im próbował sprzedać Johnny Depp. W kilku scenach ma się co prawda wrażenie, że twórcy chcieli przywrócić klimat awanturniczego kina przygodowego, znany z “Klątwy czarnej perły”, ale momenty te toną w morzu nudy i twórczego tumiwisizmu, prezentowanego przez prawie wszystkich członków ekipy. Pozostaje jeszcze kwestia techniki 3D, użytej chyba tylko dlatego, że dwuwymiarowych blockbusterów kręcić w Hollywood już dzisiaj nie wypada. Całe to 3D ogranicza się w “Na nieznanych wodach” do czterech efektów, z czego trzy to wystająca z ekranu szabla. Reszta filmu jest zupełnie płaska.
Nawet tak prostą rzecz twórcy olali, uznając najwidoczniej, że film i bez tego swoje zarobi. I cóż, mieli rację – Na nieznanych wodach miało świetny wynik otwarcia, a do momentu opuszczenia kin zapełni na pewno sakwy producentów, co z kolei upewni ich w przekonaniu, że warto kręcić część piątą. Ja jednak takiego podejścia do tworzenia kina rozrywkowego nie toleruję i seans szczerze odradzam.
Tekst z archiwum Film.org.pl (2011 r.)