PIRACI Z KARAIBÓW: KLĄTWA CZARNEJ PERŁY. Niesamowity show Johnny’ego Deppa
W pewnym całkiem nieodległym momencie w historii kina zaistniało poważne przekonanie, że filmu przedstawiającego losy pirackiej zgrai nikt już więcej nie ujrzy. Lata świetności korsarskiego gatunku minęły dawno, a ostatnie ekranizacje powieści o piratach, tudzież rzadko odbiegających od powieściowych wzorów scenariuszy, spotykały się ze złym przyjęciem zarówno ogółu publiczności, jak i ogromnej części spoglądającej niezwykle surowym okiem krytyki. Nic więc dziwnego, że producenci po prostu porzucili ten temat, ponieważ stanowił dla nich zbyt ryzykowną inwestycję. Wyspa piratów Renny’ego Harlina z roku 1995 poniosła sporą finansową porażkę, stając się niemal gwoździem do trumny tej konającej gałęzi kina. Dopiero po ośmiu latach korsarskiej posuchy słynny producent Jerry Bruckheimer, mający na swym koncie m.in. Top Gun, Twierdzę, Armageddon, odważył się wyłożyć 125 milionów dolarów i wyprodukować świetny, spektakularny film Piraci z Karaibów, zadowalający większość krytyków, lecz co z pewnością dla Bruckheimera najistotniejsze – publiczność.
[maxbutton id=”1″ ]
Nie ma co ukrywać, że to właśnie ogromny budżet jest jednym z najważniejszych elementów tego sukcesu, bo to właśnie on stał się zaczynem spektaklu efektownych pojedynków, eksplozji, bitew morskich, to dzięki niemu specjaliści z Industrial Light&Magic stworzyli efekty specjalne urzeczywistniające szkielety obłożonych klątwą rzezimieszków. Jerry Bruckheimer już dawno znalazł dobry jak widać przepis na pomnożenie ogromnych przecież kwot wkładanych w jego produkcje, a na prowadzeniu tego typu filmowej polityki wychodził zazwyczaj bardzo dobrze. Aczkolwiek wiele z poprzednich pirackich przedsięwzięć również posiadało nie lada wsparcie finansowe, a mimo wszystko widzowie nie mieli zamiaru ich oglądać, natomiast na Piratów z Karaibów w tegoroczne upalne lato garnęli jak rzadko kiedy. Najwidoczniej ten korsarski hit posiada także inne pozytywne cechy, których być może poprzednikom zabrakło. Skoncentrujmy się na razie na fabule.
Demoniczny kapitan Barbossa okropnie pragnie zdjąć z siebie niezwykle ciężką, bo niepozwalającą cieszyć się radościami niegodziwego życia klątwę. Ale żeby to zrobić, musi najpierw zwrócić skradziony i roztrwoniony w różnych zakątkach świata skarb Azteków. Przymus zwrotu świadczy trochę o paradoksalności scenariusza lub, jak to powiedział reżyser filmu, Gore Verbinski – perwersyjności. Posiadaczką ostatniej części poszukiwanego przez piratów Barbossy kompletu złotych medalionów jest piękna Elizabeth Swann. Jednak dziewczyna zostaje wkrótce porwana, a złoczyńcy, zdobywszy potrzebną im rzecz, płyną na mroczną Isla de Muerte, by raz na zawsze pozbyć się męczącej ich dusze klątwy. I tak historia mogłaby się właściwie zakończyć, gdyby nie zakochany w pannie Swan, biegły w szermierce dzielny kowal Will Tuner oraz znakomity, choć niestereotypowy, bo przedziwnie się zachowujący wilk morski – kapitan Jack Sparrow, który w wyniku buntu stracił na rzecz Barbossy statek – Czarną Perłę. Panowie, choć między nimi od razu do konsensusu nie dojdzie, postanowią, że odzyskają to, na czym im zależy i zemszczą się na nawiedzających porty zaczarowanych piratach.
Na wysokim poziomie
Scenariusz, stworzony przez duet Ted Elliott i Tony Rossio (panowie jakiś czas temu dowiedli pisarskiego talentu przebojowym Shrekiem), został gęsto usiany sytuacyjnym i dialogowym humorem, czasem usilnie próbującym wymusić uśmiechy, co mimo wszystko nie zmienia ogólnego faktu, że jest dobry, a dynamicznie (i bezpretensjonalnie) opowiedziany film jest jednocześnie lekki w odbiorze. Verbinski, Elliot i Rossio nie bawią się w układanie morałów; ich najważniejszym celem jest zapewnienie rozrywki. A film kończy się oczywiście dobrze, jak na prawdziwą baśń przystało. Jak zwykle charakterystycznym elementem Bruckheimerowskich blockbusterów są zabawne do bólu postacie, z których odbiorca powinien się śmiać niemal zawsze, kiedy ich widzi na ekranie. Genialnie zagrany i budzący szczerą radość Jack Sparrow jest z pewnością najzabawniejszy w filmie. Jest to jednak bohater istotny fabularnie, więc nie pełni funkcji wyłącznie rozśmieszającej, w odróżnieniu od sypiącej gagami pary zwariowanych piratów – jednego obrzydliwego grubasa i drugiego chudszego, z drewnianym okiem.
[maxbutton id=”1″ ]
Na naprawdę wysokim poziomie stanęło w tym filmie aktorstwo. Najbardziej wyrazistą postać – kapitana Jacka Sparrowa, pirata z krwi i kości, lecz o dobrym sercu, wykreował niesamowity Johnny Depp, etatowy odtwórca outsiderów, który rzadko decyduje się na występy w hollywoodzkich superprodukcjach. Sparrow miał z założenia być bohaterem bardzo interesującym, zaskakującą kombinacją rastafarianina i gwiazdy rocka (ponoć Depp wzorował się na sylwetce samego Keitha Richardsa, gitarzyście Rolling Stones). Efekt jest piorunujący; najciekawszymi momentami filmu stały się momenty właśnie z udziałem Sparrowa. Groteskowość w wyglądzie Jacka polega na tym, że nieustannie zachowuje się on tak, jakby dopiero co zaliczył kilka głębszych. Ale jest to tylko pozorna nietrzeźwość; prawdopodobnie mało kto odważyłby się stanąć z nim do pojedynku. Wspaniała wręcz jest początkowa scena, w której Sparrow w niekonwencjonalny (jak cały on) sposób dobija do brzegu. A takich smaczków jest o wiele więcej.
Pozytywne wrażenie wywarła na mnie przeurocza Keira Knightley, która nadała pannie Elizabeth Swann cechy kobiety odważnej i zdecydowanej, chociaż czasem może zachowującej się zbyt poważnie. Nie zawiódł także młody Orlando Bloom, którego bohater, mimo może i przystojnej buzi, czasem jest po prostu nużący, lecz jest to bardziej wina scenariusza niż Blooma, któremu nic złego zarzucić nie mogę. Z kolei odgrywający rolę głównego czarnego charakteru Geoffrey Rush jest jak zwykle wyśmienity. Być może na tle wszystkich postaci nie wyróżnia się tak mocno, jak bohater Deppa, ale w jego aktorską perfekcję nie zwątpi chyba nikt. Ciekawie zagrali również aktorzy drugo- i trzecioplanowi, dobrani niewątpliwie z dużą starannością. Piratom z Karaibów można co prawda zarzucić sporo. Można wyrazić niezadowolenie związane ze zdarzającymi się płytkimi dialogami i oklepanymi dowcipami. Można skrytykować typowo blockbusterowe podejście do tematu. Można wskazać na sceny, które się czasem niepotrzebnie dłużyły oraz na momenty niezręcznie zagmatwane. Można powiedzieć, że filmowy humor niekiedy był tak syty, iż przygodowego kina akcji omal nie przemienił w efektowną komedię o piratach.
Można, ale ja się czepiał nie będę. Bo Piraci z Karaibów to doprawdy warte obejrzenia, czarujące, spektakularne kino, wyróżniające się w morzu wakacyjnych sequeli. To znakomita kostiumowa produkcja, z pięknymi zdjęciami absolwenta łódzkiej filmówki Dariusza Wolskiego i równie ładną muzyką Klausa Badelta. To prawdziwy spektakl wyśmienicie zagranych postaci, to niesamowity show Johnny’ego Deppa. To mistrzowsko nakręcony film akcji, bogato urozmaicony dowcipem. Przede wszystkim to dwie i pół godziny oderwania od nudy, dwie i pół godziny korsarskiej magii, dwie i pół godziny godnej polecenia, nieskrępowanej rozrywki.
Tekst z archiwum film.org.pl.
[maxbutton id=”1″ ]