PIĘTRO WYŻEJ. 80 lat od premiery
H. Pączek, spiker radiowy. H. Pączek, właściciel warszawskiej czynszowej kamienicy. Henryk i Hipolit. Choć dzielą nazwisko, różni ich wszystko inne. Henryk wynajmuje od Hipolita mieszkanie i – całkiem zasadnie – chciałby, aby opłacany przez niego lokal był w stanie używalności, a przecież ciężko tak mówić w momencie, gdy nie ma się nawet odetkanego pieca. Ten drugi ani myśli się tym zająć, ba, życzyłby sobie, aby Henryk, mieszkający piętro wyżej, najzwyczajniej w świecie wyprowadził się.
Uzasadnienie? Na pewno nie zaległe płatności, bo te jego lokator uiszcza regularnie. Powody są inne: stukanie, brzęczenie, hałasy i nieposzanowanie ciszy nocnej męczą Hipolita okrutnie. Na domiar złego, panowie mają całkowicie inny gust muzyczny; Hipolit to miłośnik muzyki klasycznej i taką też gra wraz ze swoimi kompanami. Tymczasem Henryk to fan jazzu, który to, wykonywany przez jego zespół, niezbyt klei się z utworami Hipolita. Słowem, panowie zagłuszają się. Ich pełne nienawiści do siebie życie podsyca jeszcze fakt posiadania tego samego nazwiska, wszak Henryk to znany spiker, ma swoje fanki, a te, chcąc zdobyć autograf od właściciela ich ulubionego głosu, mylą mieszkania obu panów ku dodatkowej złości Hipolita. Fredrowscy Paweł i Gaweł by się nie powstydzili.
Pewnego dnia kamienicę odwiedza bratanica Hipolita, Lodzia. Zupełnie tak jak fanki Henryka, myli mieszkania, tylko że akurat zamiast wejść do wujka, wchodzi do tego drugiego, w dodatku pod jego nieobecność. Dopiero gdy Henryk wraca, okazuje się jasne, że się pomyliła, a to na dobre zawiązuje fabułę filmu, szczególnie, że mężczyzna jest Lodzią całkowicie zauroczony i jednocześnie nieświadomy jej rodzinnych koneksji.
Piętro wyżej premierę miało dokładnie 80 lat temu, 18 lutego 1937 roku, i wstrzeliło się w ten moment polskiej kinematografii okresu międzywojennego, w którym gatunek komediowy stracił już nieco na popularności w stosunku do równej połowy lat trzydziestych, gdzie większość premier to były właśnie komedie. Nie przeszkodziło to jednak filmowi Leona Trystana stać się jednym z najbardziej wartościowych filmów tamtego czasu, przez wielu uważanego dziś za najlepszy (film wyświetlano nawet w Nowym Jorku, już po wojnie i zdubbingowany w języku jidysz). Zasługi można tu przypisać kilku czynnikom – przede wszystkim to lekka, urocza produkcja serwujący spore dawki absurdalnego humoru, z niemałym dystansem do samego gatunku. To też aktorsko-wokalny popis Eugeniusza Bodo – fabuła chwilowo na bok, skupmy się na piosenkach napisanych do tego filmu przez Henryka Warsa – Umówiłem się z nią na dziewiątą i Sexapil to utwory, które potrafi dziś zanucić każdy.
To drugie Bodo śpiewa parodiując Mae West, słynącą w tamtym czasie ze skandalizujących ról i otwartości na kwestie seksualne właśnie (przebranie się za kobietę było wymogiem producentów!). Umówiłem… z kolei wybrzmiewa w scenie radiowej audycji, podczas której Henryk w ujmująco szczery i radosny sposób wyraża swoje oczekiwanie na spotkanie z kobietą, w której się zadurzył.
To zresztą jest ten aspekt filmu, który najbardziej mnie ujmuje – ta widoczna szczerość i ekscytacja z zakochania. Uśmiech mimowolnie pojawia się na twarzy, gdy Henryk flirtuje z Lodzią, gdy prawi jej komplementy, gdy mówi czułe słówka i gdy śpiewa do trzymanej w domu gęsi, że w końcu jest szczęśliwy i że nie może żyć bez ukochanej. Nie ma tutaj mowy o pożądaniu stricte fizycznym; pocałunki są zaledwie rezultatem pragnienia obecności drugiej osoby. Całość kręci się wokół tego fantastycznego uczucia podniesienia na duchu przez pojawienie się Tej Jedynej, wręcz zamraczającego, ale też pchającego do przodu i tworzącego to zacięcie pt. „Nie spocznę, póki nie dopnę swego”.