PIERWSZY GOL. Sztuka przegrywania [RECENZJA]
W kwietniu 2001 roku zdarzyła się rzecz historyczna. Reprezentacja Australii pokonała reprezentację Samoa Amerykańskiego różnicą 31 bramek, ustanawiając tym samym rekord najwyższej wygranej w historii międzynarodowych rozgrywek w piłkę nożną. Równo dekadę później trenerem Samoa Amerykańskiego został Thomas Rongen – wyrzutek ze Stanów Zjednoczonych, co rusz tracący posadę z powodu problemów z temperamentem. W nieco ponad trzy tygodnie Rongen miał przygotować świeżo objętą drużynę do starcia z reprezentacją Tonga w ramach kwalifikacji do Mistrzostw Świata. Cel maksimum: zwycięstwo. Cel minimum: przynajmniej jedna strzelona bramka.
Powiedzmy sobie to wprost: w przeciwieństwie do Thomasa Rongena Taika Waititi nie miał przed sobą misji niemożliwej. Historia reprezentacji Samoa Amerykańskiego to fabularny samograj – ze skazywanym na porażkę, archetypicznym wręcz underdogiem oraz charyzmatycznym indywidualistą u steru. Podobnych historii oglądaliśmy w kinie na pęczki: Reggae na lodzie, Eddie zwany Orłem; nawet Kosmiczny mecz wpasowuje się z grubsza w wymieniony schemat. Nowozelandczyk miał ponadto na podorędziu poświęcony całej sprawie dokument, również zatytułowany Next Goal Wins, z którego czerpał pełnymi garściami, przenosząc niektóre sceny w proporcjach 1 : 1. Wystarczyło następnie całość odpowiednio podkoloryzować, usprawnić dramaturgicznie et voilà – film gotowy.
I rzeczywiście, Pierwszy gol, pozostawiając na boku superbohaterskie wybryki Waititiego, wydaje się najbardziej klasyczną pozycją w filmografii reżysera, który zdążył nas przyzwyczaić do gatunkowej dekonstrukcji – wychodzenia poza utarte schematy narracyjne. Horror rozkładał na czynniki pierwsze za pomocą wampirycznego mockumentu. Kino holocaustowe – za pomocą absurdalnego, miejscami czarnego humoru. Pierwszy gol jest tymczasem filmem nadzwyczaj przewidywalnym, opartym na gatunkowych kliszach, z których na pozór się śmieje (mowa motywacyjna zaczerpnięta z Męskiej gry Olivera Stone’a), a tak naprawdę bezwstydnie z nich korzysta. Robi to jednak w sposób sprawny oraz, co najistotniejsze, bezpretensjonalny. Kiedy pojawia się taka potrzeba, Pierwszy gol potrafi zaangażować i zbudować pożądane, sportowe napięcie: fala spontanicznych oklasków po przekroczeniu przez piłkę linii bramkowej stanowi w tym kontekście dowód empiryczny. Seans przypomina przejażdżkę autokarem, którą Rongen odbywa zaraz po wylądowaniu na wyspie. Kierowca nigdy nie łamie przepisów ruchu drogowego, a prowadząca do celu, lekko wyboista droga nie zaskakuje na żadnym z kilku obowiązkowych zakrętów. Nie oznacza to jednak, że podróż nie może być przyjemna.
Zwłaszcza jeżeli za kierownicą siedzi tak kreatywna osoba jak Waititi. Swój autorski stempel reżyser stawia, jak zwykle, za pomocą charakterystycznego poczucia humoru. Mało kto pisze tak zabawne postaci drugoplanowe jak Nowozelandczyk – mało kto docenia również ich komediową niezbędność. Kim byłby Thor bez Hulka i Korga? Albo Jojo bez Yorkiego i kapitana Klenzendorfa? Najjaśniejszą gwiazdą Pierwszego gola jest bez wątpienia Oscar Kightley, wcielający się w Tavitę – prezesa samoańskiej federacji piłkarskiej, właściciela lokalnej restauracji oraz operatora telewizyjnego (wyspa jest mała, a rodzina sama się nie utrzyma). Aktor ma doskonały timing komediowy, zdecydowanie najswobodniej czuje się w narzuconej przez Waititego konwencji. Każdy żart, w którym uczestniczy, śmieszy ze zdwojoną siłą: Kightley potrafi uratować nawet najbardziej przeciętne gagi samą ekranową prezencją. Fassbender jest tu zresztą niewiele gorszy, zręcznie grając kartą zmęczonego frustrata o wybitnie cynicznym nastawieniu. Waititi odkrywa jego niewykorzystany potencjał komediowy, który niedawno na powierzchnię wydobył również David Fincher – choć w znacznie mniej bezpośredni, bardziej ironiczny sposób.
„Wyjdźcie i cieszcie się grą. Wolę wygrać 5 : 4 niż 1 : 0” – miał powiedzieć niegdyś do swoich katalońskich podopiecznych Johan Cruyff. W finałowej mowie motywacyjnej Thomas Rongen promuje podobny przekaz, ale usuwa z niego kluczowe, odmieniane wcześniej przez wszystkie przypadki słowo „wygrać”. W ostatecznym rozrachunku Pierwszy gol okazuje się filmem o sztuce przegrywania, a może raczej – umiejętności podnoszenia się po porażce. Nie tylko sportowej. Główny bohater przyswaja tę życiową lekcję podczas pobytu na wyspie. Przepracowuje traumę po stracie córki i rozstaniu z żoną, odzyskując dawno utracony spokój ducha. Waititi zgrabnie obchodzi w ten sposób problematyczny wątek „białego zbawcy”, przybywającego na „egzotyczne” wyspy w celu zaprowadzenia nowego porządku. Morał historii może i jest do bólu przewidywalny, ale uroku odmówić mu nie sposób: to Rongen bardziej potrzebuje samoańskiej drużyny, niż samoańska drużyna jego.
Wstawania z kolan nauczyć musiał się również Michael Fassbender, który po spektakularnej klęsce Mrocznej Phoenix zrobił sobie kilkuletnią przerwę od aktorstwa, poświęcając się – tak jak niegdyś Paul Newman czy Jean-Louis Trintignant – wyścigom samochodowym. Powrócił w świetnym stylu, o czym zaświadcza nie tylko Pierwszy gol, ale przede wszystkim Zabójca. Sztukę przegrywania opanować musiał wreszcie sam Taika Waititi – poprzedni film Nowozelandczyka, Thor: Miłość i grom, był jego pierwszą poważną porażką artystyczną. Dotychczasowa recepcja wskazuje na to, że Pierwszy gol – trzymany przez kilka lat w produkcyjno-dystrybucyjnej zamrażarce w związku z pandemią oraz skandalem wokół Armie’ego Hammera (aktora zastąpił ostatecznie na planie Will Arnett) – nie poradzi sobie wśród krytyków i widowni dużo lepiej. A szkoda. Na szczęście w życiu, tak jak futbolu: zawsze jest druga połowa. Ewentualnie rewanż na własnym boisku.