PIEKIELNA ZEMSTA. Nicolas Cage, Amber Heard, przemoc, seks i szybkie samochody
“Gra u nas Nicolas Cage, a reżyseruje koleś od Krwawych Walentynek“. Oparcie kampanii reklamowej filmu na podobnym haśle może oznaczać jedną z dwóch sytuacji. Albo twórcy i marketingowcy cierpią na głęboko skrywane, niezdiagnozowane jeszcze dokładnie przez naukę zaburzenie psychiczne i uważają którykolwiek z podkreślonych elementów za pozytywny i zachęcający, albo (i to jest bardziej prawdopodobne) zwyczajnie mają do siebie dystans i celują w jasno określoną grupę docelową widzów, lubujących się w filmach typu “tak zły, że aż dobry”.
Nicolas Cage nie od dziś jest związany z piekłem i demonami. Podpisał już kiedyś pakt z diabłem, dzięki czemu mógł wozić się odpicowanym, płonącym chopperem, a zło zatriumfowało, przysparzając nie dających się wyrzucić z pamięci cierpień śmiałkom, którzy postanowili pójść na Ghost Ridera do kina. Pomiotami piekielnymi muszą być również charakteryzator i stylista aktora, którzy wyposażają go w kolejnych filmach w coraz to bardziej fikuśne i pomysłowe fryzury, tak że jeszcze kilka tytułów, a Samuel L. Jackson popadnie w kompleksy. Siły nieczyste muszą też w końcu odpowiadać za dobór ról tego świetnego aktora, który ostatnimi laty kojarzony jest głównie z chałturą, nawet pomimo występów w Adaptacji, Panu życia i śmierci czy Złym poruczniku.
– Nie chciałbym być tobą, kiedy on się o tym dowie.
– I co mi zrobi, nie wpuści mnie z powrotem?
Grindhouse pełną gębą
Nicolas Cage ucieka z piekła i zabija masę ludzi. Koniec scenariusza. Serio, w tym filmie nie chodzi tak naprawdę o nic więcej, bo wrzucony niby to na pierwszy plan wątek zemsty zza grobu na mordercach córki służy wyłącznie temu, aby pokazać na ekranie seks, przemoc, szybkie samochody, gorące kobiety, jeszcze kilka samochodów i parę wyskakujących z ekranu, słabo animowanych przedmiotów, bo całość nakręcono w 3D. Oryginalny tytuł – Drive Angry – mówi o filmie wszystko: główny bohater jest zły i jeździ samochodem, napisy końcowe. Jednym słowem – grindhouse pełną gębą, ale bez chowania się za kampanią reklamową krzyczącą na prawo i lewo: “to jest zabawa konwencją”, jak u Tarantino i Rodrigueza (do których absolutnie nic z tego powodu nie mam). Piekielnej zemście bliżej już do Adrenaliny, z którą łączy ją zamiłowanie do przekraczania granic w pokazywaniu na ekranie tego, co, dyplomatycznie określając, jest niesmaczne. Za to w porównaniu do filmu ze Stathamem jest bardziej zachowawczy i klasyczny w formie, ograniczając się do wybitnie przegiętych i nierealistycznych scen akcji.
Gdzie kończy się konwencja?
A przy scenach akcji pojawia się kolejny problem, bo z filmu wyłazi słabo wykorzystany komputer i niezbyt celnie zastosowane spowolnienia czasu. Trudno stwierdzić, gdzie kończy się konwencja, a zaczyna zwykła nieudolność ekipy odpowiadającej za efekty specjalne – niektóre sekwencje są tak koszmarne, że nie potrafię dać wiary opcji innej niż celowe działanie twórców. Jednak w zestawieniu z nimi gorzej wyglądają te sceny, w których efekty chciałyby być ładne, ale parę rzeczy nie zagrało jak trzeba, a czasu na poprawki najwyraźniej już nie było. Podobnie ma się sprawa z kilkoma mniej lub bardziej oczywistymi wpadkami montażowymi, które dosyć ciężko byłoby zrzucić na karb zachowanej stylistyki.
Film jako całość nie porywa, ale parę pojedynczych elementów udało się kapitalnie. Po pierwsze – kilka dialogów (z tym przytoczonym wcześniej na czele) daje radę i pozwala się uśmiechnąć. Po drugie – nie zawodzą ujęcia majestatycznie sunących po asfalcie, wypolerowanych na błysk amerykańskich muscle cars, zilustrowanych ciężkimi gitarowymi riffami, od których raduje się serce, a portfel już szykuje się na uszczuplenie swojej zawartości w celu zakupu ścieżki dźwiękowej. I po trzecie i najprawdopodobniej najważniejsze – zachwyca piekielny Księgowy o twarzy Williama Fichtnera. Facet bezbłędnie bawi się swoją rolą i tworzy na ekranie najlepszą w filmie postać, puszczając oko do wszystkich, którzy zapamiętali go jako agenta Mahone’a ze Skazanego na śmierć.
Sam Fichtner filmu jednak nie pociągnie, bo czasu ekranowego twórcy raczej mu poskąpili, a bez niego po pewnym czasie do seansu szybkim i pewnym krokiem wkrada się nuda, z którą twórcy starają się walczyć tylko w ograniczonym stopniu. A nie ma nic gorszego, niż przynudzający film akcji.
Tekst z archiwum film.org.pl.