search
REKLAMA
Recenzje

PARYŻ, TEKSAS. Czego oczy nie widzą…

Szymon Skowroński

1 listopada 2017

REKLAMA

 Zdarza się raz na jakiś czas film, który pozostawia w nas wiele więcej, niż widzieliśmy. Taki właśnie jest Paryż, Texas. Napisany przez Sama Sheparda, wyreżyserowany przez Wima Wendersa, ze znakomitymi kreacjami Harry’ego Deana Stantona, Deana Stockwella i Nastassji Kinski obraz zdobył Złotą Palmę na festiwalu w Cannes. Shepard i Stanton zmarli całkiem niedawno – z tego też powodu warto przypomnieć ich najznakomitsze dokonanie, które od ponad trzydziestu lat fascynuje kolejne pokolenia widzów na całym świecie.

Enigmatyczny tytuł zawiera w sobie nieodbytą drogę z Europy do Ameryki. Taką podróż przebył Wim Wenders – niemiecki filmowiec, który od lat realizuje filmy w Stanach Zjednoczonych, ukazując je przez pryzmat europejskiej wrażliwości i doświadczeń. Ale do filmowego Paryża wcale nie trzeba z Teksasu wyjeżdżać – miasto o nazwie bliźniaczej do stolicy Francji leży na północny wschód do Dallas. Główny bohater – Travis Henderson – posiada tam kawałek ziemi. Swoje miejsce na świecie. Poznajemy go jednak w zupełnie innych okolicznościach. W zniszczonym garniturze i sportowej czapce błąka się po teksańskiej pustyni. Pusta butelka wody w wielkim zbliżeniu dostatecznie wyraża zagrożenie, które nad nimi wisi. W kilku ujęciach i czterech kolorach Wenders opowiada wszystko, co potrzeba do zrozumienia sytuacji. Beż skał, omieciony wiatrem czasu jest wyblakły niczym sam bohater. Błękitne niebo, białe chmury i czerwona czapka przywodzą na myśl kolory amerykańskiej flagi – motyw co jakiś czas powracający, ale daleki od patosu. Travis zgubił się gdzieś na peryferiach życia, w najbardziej amerykańskim ze zjednoczonych stanów. Reżyser spędził trzy miesiące i przemierzył 1 500 mil granicy między Stanami a Meksykiem, aby odnaleźć odpowiednie scenografie do nakręcenia scen do filmu. Każde miejsce, każda lokacja jest tutaj wyrazem artystycznej strategii Wendersa – symbolizują zmiany zachodzące w bohaterze. Podobnie jest z kostiumami, które zresztą stanowią ważny punkt dramaturgiczny filmu.

Historia opowiada o trudnych rozstaniach, powrotach, decyzjach i podróżach – prawdziwych i wyimaginowanych. Scenariusz wyszedł spod pióra Sama Sheparda, który jeszcze zanim zaczął grać, był już uznawanym pisarzem i dramaturgiem – został nawet nagrodzony Pulitzerem w 1978 za sztukę Buried Child. Paryż, Teksas w najmniejszym stopniu opiera się na akcji i dialogu – tu królują obrazy, gesty, nastroje – chociaż nie można nie wspomnieć o świetnie napisanym, wzruszającym końcowym monologu Travisa. Postacie są w ciągłym w ruchu – a jeśli nie są, to najprawdopodobniej zbierają się do podróży, tkwiąc w marazmie. Pierwsze pół godziny seansu upływa na powolnym, bardzo potrzebnym dla zrozumienia całości, powrocie głównego bohatera do normalnego świata. To zapis podróży dwóch braci, którzy nie mieli ze sobą kontaktu od lat. Słowo pada tu raz na jakiś czas, fakty są cedzone. W końcu jednak Travisowi udaje się otrząsnąć – teraz czeka go nowe zadanie: musi stać się rodzicem dla swojego syna. Również tutaj proces jest powolny, ale malec w pewnym momencie przekonuje się do zdziwaczałego, nieobecnego od lat ojca. Sympatyczne sceny stawania się tatą poprzez zmianę ubioru i odnajdowanie wspólnego języka są wstępem do kolejnej podróży. Ojciec i syn, ubrani w jeden kolor, wyruszają szukać najważniejszej kobiety ich życia.

Do spotkania w końcu dochodzi, a sceny pomiędzy Nastassją Kinski i Harrym Stantonem, prowadzące do zakończenia, są jednymi z najpiękniejszych, najbardziej wzruszających, jakie było mi dane widzieć. Kluczowy fakt, że żona Travisa, Jane, nigdy go nie widzi – oddziela ich weneckie lustro – Wenders wraz z operatorem Robbym Müllerem (mistrz światła, współpracujący często z Jimem Jarmuschem, Larsem von Trierem, a także odpowiedzialny za zdjęcia w Korczaku Andrzeja Wajdy) rozegrali niemal poetycko. Twarz Travisa odbija się w szybie, nakładając się na twarz Jane. Symboliczny moment spotkana po latach nabiera więc gorzkiego posmaku. Dla Travisa to spotkanie jest zbyt bolesne i znów popycha go w samotność – tym razem jednak ze świadomością, że zrobił to, co należało: pomógł synowi odnaleźć matkę. Finał rozegrany jest w zieleni, która nie daje nadziei, ale przynosi katharsis. Zielone są ubrania matki i syna oraz światło, które ich oświetla w środku hotelowego pokoju – to samo, które pada również na Travisa, stojącego na zewnątrz, ale nieobecnego. O zdjęciach Müllera można rozwodzić się w nieskończoność, doceniając kunszt kadru, ruchu kamery (oszczędnego, tym bardziej dosadnego, gdy już się pojawi), oświetlenia i kompozycji. To jeden z operatorów, których nazwisko nie pojawia się na szczytach list „największych”, a powinno.

Właściwą decyzją było powierzenie głównej roli Harry’emu Deanowi Stantonowi. W czasie kręcenia był on już znanym aktorem charakterystycznym, z dorobkiem obejmującym drugie plany chociażby w Ojcu chrzestnym II czy Obcym. Film Wendersa stanowi chyba najbardziej znaną główną rolę w jego karierze i jednocześnie – najlepszą. Dziecięca wrażliwość i doza niedojrzałości, a nawet naiwności wypisana na twarzy zmęczonej i zużytej aktora idealnie oddają jego postać. Stanton nie tyle operuje tutaj doskonałym warsztatem (chociaż go ma), co po prostu pozwala emocjom spokojnie nasiąkać scenę. Nie szarżuje, nie grymasi, nie podnosi głosu, w ogóle nie stara się zwrócić na siebie uwagi – a jednak nie pozwala o sobie zapomnieć. Towarzyszą mu zawsze niezawodny Dean Stockwell, bardzo naturalny Hunter Carson i zjawiskowa Nastassja Kinski, która wtóruje Stantonowi w skrywaniu potężnych emocji pod skórą.

Autorem muzyki jest Ry Cooder, który łączy etniczne wpływy z gitarowym brzmieniem. Dla potrzeb filmu opracował charakterystyczną ścieżkę, która doskonale podkreśla tematykę opowieści. Samotne zawodzenie gitary akustycznej z wibrującą, niemal płaczącą struną wysuwa się na pierwszy plan – jednak tuż pod nią buzuje cała gama dodatkowych wrażeń, a składają się na nią ambientowe dźwięki amerykańskiego południa. Motyw muzyczny jest jednocześnie smutny i podnoszący na duchu – jak sam film.

Paryż, Texas waży więcej niż jego poszczególne składniki razem wzięte. To opowieść, która wymaga kilku seansów. Pomimo powolnego tempa i pustki zamkniętej w kadrach jest tu wiele rzeczy ulotnych i nieuchwytnych. Shepard i Wenders dają poszczególnym scenom masę czasu, aby osiąść, nie przejmując się konwencjami. Śledząc historię Travisa – jego powrót i ponowną ucieczkę od cywilizacji – możemy rozsmakować się w widokach teksańskiego krajobrazu,  dać się ponieść dźwiękom gitary Coodera i zobaczyć w oczach Stantona prawdziwą tęsknotę za czymś, czego nigdy nie można być pewnym. Koniec końców – film zostawia w nas więcej, niż widzieliśmy, i sprawia, że chce się do niego wracać. Nie za często – po prostu wtedy, kiedy jest na to odpowiedni moment.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA