PADLINA. Norweski koszmar w postapokaliptycznym świecie
Choć kino skandynawskie kojarzy się raczej z głębokim psychologizmem, problematyzowanym kontekstem społecznym i surowym realizmem, to kino grozy ma na Północy całkiem długie i nawet niezłe tradycje. W końcu to twórcy z tego rejonu tworzyli takie filmy jak Dzień gniewu, Jezioro umarłych czy Pozwól mi wejść, w swoich czasach przecierające szlaki w sferach kinowej grozy. Ostatnimi czasy jednak bardzo rzadko zdarzają się interesujące skandynawskie filmy wyrastające z horrorowego rdzenia (na pewno takim arcyciekawym filmem była Themla Joachima Triera), całkiem sporo jest jednak B-klasowych historyjek w rodzaju Villmark czy Thale. W takiej przestrzeni wchodząca na platformę Netflixa Padlina zapowiadała się całkiem ciekawie, mogąc sugerować nieco bardziej nieszablonowe, bliższe surrealizmowi i społecznym alegoriom podejście do filmowej grozy.
Ewentualne nadzieje zostają rozwiązane bardzo szybko. Preludium filmu Jaranda Breiana Herdala prezentuje realia świata przedstawionego przy pomocy topornych sekwencji wrzucających ramowe informacje na temat sytuacji bohaterów i dodatkowo żenując zgranym zabiegiem przejścia do głównej ekspozycji. W tej poznajemy naszą trójkę protagonistów – Leonorę i Jacoba oraz ich córkę Alice. Żyją w dystopijnym, ponuklearnym mieście gdzieś w Norwegii, jak wszyscy pozostali cierpiąc śmiertelny głód pośród ruin i zwłok. Brzmi to złowieszczo, ale prawdę mówiąc w Padlinie takie nie jest – pejzaże postapokaliptycznego społeczeństwa są wyjątkowo leniwe i nie robią niemal żadnego wrażenia. Sprawiają po prostu wrażenie, są jedynie pretekstem do wprowadzenia głównej intrygi i chyba jest to wrażenie słuszne. Tyle że tutaj pojawia się jeszcze większy problem – wprowadzenie zasadniczego wątku jest wyjątkowo toporne i po prostu niewiarygodne. I piszę to jako ktoś, kto jak ognia unika krytykowania „braku logiki” w filmach.
Rzecz rysuje się bowiem tak – pośród głodu, zimna i skrajnego ubóstwa pojawia się zaproszenie na wyjątkowe przedstawienie teatralne w pewnej starej rezydencji. Za bilet oczywiście należy sporo zapłacić, ale chętnych znajduje się cała masa – wśród nich jest też tęskniąca za dawnym życiem aktorka Leonora. Tak więc nasza rodzinka trafia wraz z innymi na tajemniczy spektakl. Brzmi to trochę jak naciąganie na użytek fabularnych pomysłów? To dodam jeszcze, że koronnym uzasadnieniem całej zabawy (która, jak sugeruje gwałtownie urwana przeskokiem czasowym scena zakupu biletów, kosztuje ich cały dobytek) jest znalezienie odskoczni od trudnej rzeczywistości i poczucie powiewu normalnego życia. To w takim razie straszna rzeczywistość ukazana na początku może nie była tak straszna? Czy może po prostu reżyser i scenarzysta w jednej osobie niezbyt dobrze zarysował społeczne relacje i ich dynamikę w tym świecie? Podpowiedź: nie zarysował praktycznie wcale. Bo nie zrozumcie mnie źle – nie twierdzę że rozrywka i kultura nie mają racji bytu w dobie kryzysu (zwłaszcza w takich czasach jak teraz). Twierdzę, że Padlina lokuje ów tajemniczy teatr wyjątkowo nieudolnie w kontekście, którym go otacza.
W tym miejscu wspomnę o swojej głównej wątpliwości co do scenariusza norweskiego dreszczowca – czy rzeczywiście uzasadnione było umieszczanie akcji w zniszczonym, ponuklearnym świecie? Bo w Padlinie jest całkiem sporo ciekawych wątków, które mogłyby funkcjonować jako intrygujące społeczne metafory-komentarze – napięcia i nierówności klasowe, wyzysk ubogich warstw społecznych i w końcu niemal Debrodowski wątek życia jako teatru. Ale to wszystko dużo lepiej zagrałoby w kontekście współczesnym, umieszczone w znanych nam z obserwacji realiach (tak jak np. w Parasite). Wyrzucenie akcji do postapokaliptycznej przyszłości zawiesza te wszystkie tematy w próżni i już na wstępie pozbawia krytycznego, frapującego pazura, oferując generyczne tropy, znaczące w szerszym kontekście dokładnie nic.
Inna rzecz, że nawet umieszczone w bardziej przyziemnym otoczeniu wątki Padliny nie zostały poprowadzone na tyle ciekawie, żeby wybić się ponad gatunkową przeciętność. Spektakl, w którym bierze udział Leonora z rodziną, przeradza się w podążanie za aktorami po posiadłości i bardzo szybko staje się klasyczną zabawą w kotka i myszkę, gdy wychodzą na jaw nieczyste i niemoralne intencje organizatorów, na czele z demonicznym (ale w bardzo sztampowy sposób) reżyserem Mathiasem. Bieganina po starej posiadłości prowadzi do przewidywalnych zwrotów akcji, które zdradza już sam zarys fabuły i trailer, oraz pozbawionych ikry konfliktów między postaciami. Na pierwszym planie jest postać Leonory grana przez Gitte Witt – wchodząca nawet gładko w konwencję osaczonej i odkrywającej siłę matki, jednak bez większej aktorskiej inwencji. Cała reszta obsady prezentuje najwyżej poprawny poziom, jednak z żadną postacią nie możemy zawiązać mocniejszej relacji. Zbyt mocno razi inscenizacyjna sztuczność ich dramatów.
Gwoździem do trumny Padliny jest oprawa. Herdal aranżuje swój spektakl, lepiąc wizualne tropy „zapożyczone” (czytaj: przekalkowane) z Oczu szeroko zamkniętych i Delicatessen, brakuje mu jednak i inscenizacyjnej wizji Kubricka, i szalonych soczewek Jenueta. Z francuskim filmem wiążą zresztą Padlinę bardzo silne związki skojarzeń, grające jednak na niekorzyść Norwegów – o ile Delicatessen było wyborną groteską, mieszającą ciekawą intrygę ze społecznymi hiperbolami, to Padlina w tym porównaniu dodatkowo jeszcze traci, okazując się kolejnym schematycznym filmem grozy. Co więcej, filmem pozbawionym ciekawego klucza realizacyjnego – za tak sterylne i niekreatywne oświetlanie i kadrowanie starej architektury, jakie prezentuje tu Jallo Faber, powinno się zabraniać realizacji horrorów, bo w takich ujęciach nic nie będzie wzbudzało nawet zaniepokojenia, a co dopiero grozy.
Ostatecznie Padlina zasila grono nieciekawych, lokalnych produkcji wrzucanych regularnie do biblioteki Netflixa, które można co prawda obejrzeć dla zabicia czasu czy w leniwy wieczór, ale raczej nie warto. Jest w filmie Herdala dosłownie kilka fajniejszych momentów, nawet przykuwających uwagę. Uparci znajdą tu jakąś refleksję na temat człowieczeństwa i walki o przetrwanie. Ale to o wiele za mało. I wiem, że nie jest to film z przesadnymi ambicjami. Ale jeśli tak, to warto byłoby zadbać o realizacyjną perfekcję i gatunkową zabawę. W rankingu najgorszych czy najbardziej kuriozalnych norweskich horrorów Padlinie daleko na szczęście do Villmark 2, ale to marne pocieszenie.
https://www.youtube.com/watch?v=mrBTQePRFyE