OSZUSTKI. Lekka komedia na lato, bez oszustw
Komedie o różnicach klasowych są kanwą wielu zabawnych historii, które przechodzą do historii kinematografii dzięki uchwyceniu zeitgeistu, zresztą nie tylko u Amerykanów. W opowieściach, w których przekraczane są granice dzielące biedotę od bogaczy, wdziera się światełko nadziei, będące dowodem na możliwość mediacji między sferami. I choć Oszustki są zaktualizowaną wersją klasycznej komedii ze Steve’em Martinem i Michaelem Caine’em, to mają coś do powiedzenia na temat teraźniejszości. I robią to z urokiem, klasą, ale też i jeżdżeniem po bandzie.
Penny i Josephine to zawodowe „dojarki”, którym w wyniku zrządzenia losu przyszło się ze sobą skonfrontować. Obie zajmują się właśnie owym „dojeniem” bogatych mężczyzn z pieniędzy, krótko mówiąc – to dwie wyrafinowane oszustki, chociaż obierające różnorodne metody. Josephine robi to za pomocą uwodzenia, a Penny według standardów na „chorą córkę” i kobietę w życiowych opałach. Jak to na specjalistki przystało, uwielbiają też rywalizację, a w samym środku tej zabawy stoi Thomas, potentat branży IT. Ten nieco naiwny, ale poszukujący miłości mężczyzna wydaje się łatwym celem. Która pierwsza wyciśnie z niego pół miliona dolarów, ta wygrywa, stawka jest tutaj jasna. Tymczasem przegrana będzie musiała opuścić miasto, pozostawiając lokalną „branżę naciągaczek” samicy alfie. W tej walce nie ma jednak prawdziwych wygranych, bo walczy się tutaj również o swoje serce, nie tylko czyjeś.
W pozornie nieskomplikowanej i nieco naiwnej historii w stylu „Mortal Kombat dla naciągaczy” skrywa się oczywiście kilka motywów, które pojawiały się zarówno w klasycznych komediach romantycznych, jak i niegrzecznych ich mutacjach. Produkcja Chrisa Addisona nie ma jednak uroku osobistego swoich protoplastów, mimo że korzysta z podobnych zwrotów fabularnych co wspomniani Parszywi dranie w reżyserii Franka Oza. Żarty ocierają się tutaj już o obligatoryjny cynizm oraz niegrzeczne, fizjologiczne sugestie, przez co film traci na świeżości na tle współczesnych komedii, ale całość ratuje naturalny i zabawny duet w postaci Anne Hathaway i Rebel Wilson.
Podobne wpisy
Szczególnie ta druga czuje się w tej konwencji jak ryba w wodzie, a swoisty dystans do swojej fizyczności i roli jest źródłem kilku szczerych oraz dobrze napisanych wzruszków. O wiele mniej odważna w tej konwencji jest Hathaway, która ma w sobie coś z gwiazd starego kina i nieźle aktualizuje to o nakładkę wulgarnej dziewuchy, której kolejną twarz mogą poznać tylko widzowie, ale nie męskie ofiary jej przekrętów. Czasami brakuje jej lekkości swojej koleżanki z planu, szczególnie gdy trzeba się wygłupiać. Najwięcej dobra jednak tkwi w napięciach na linii klasowej pomiędzy dwiema głównymi bohaterkami – nie wnosi to może wyczerpującego komentarza na temat współczesności, ale tworzy bardzo ciekawą dynamikę. Te postacie bowiem nie muszą tłumaczyć widzowi pobudek, którymi się kierują, a odpowiedź, czemu postanowiły naciągać mężczyzn, brzmi – ekonomia. Z pozoru mroczny temat, ale w realizacji został jedynie liźnięty. Trudno zresztą oczekiwać od tego filmu głębszej analizy kondycji współczesnego świata, bo zarówno w warstwie wizualnej, jak i muzycznej – to lekka opowiastka według sprawdzonego modelu.
Najważniejsze jest to, że między aktorkami powstają całkiem niezłe reakcje chemiczne, a obie panie mają okazję sprawdzić się w całkowicie innych rolach niż poprzednio. Wprawdzie role „krojących” naiwnych mężczyzn nie są może wyżynami aktorskich zdolności obu kobiet, ale pozwalają nam spędzić czas bezboleśnie. Naciąganie nieporadnego geniusza branży informatycznej jest bowiem aktualizacją znanych nam z ekranu perypetii miłosnych, więc skoro fabularnie nic nas tutaj nie zaskoczy, to chociaż zaśmiejemy się kilka razy dzięki lekkiej, choć mało odważnej wizji reżysera. Weekendówka idealna.