search
REKLAMA
Recenzje

OSTATNIA MIŁOŚĆ NA ZIEMI. Przedziwne science fiction love story

I to jest świetny pomysł – analizowanie, jak człowiek radzi sobie po kolei, krok po kroku, ze stopniową utratą zmysłów.

Karolina Chymkowska

15 listopada 2023

OSTATNIA MIŁOŚĆ NA ZIEMI. Przedziwne science fiction love story
REKLAMA

Wmawiają nam, że to w zasadzie jest proste. Świat postrzegamy zmysłami – zgoda. Zmysły są pierwszą barierą, przez którą filtrujemy i katalogujemy nasze doświadczenia. Im mniej ich mamy, tym bardziej stajemy się bezbronni. Nauczeni postrzegania świata przez pryzmat zapachów, porządkowania wspomnień w rubryki – zapach trawy, zapach cygara, zapach płynu po goleniu – odcięci od nich tracimy cząstki własnej pamięci, a w konsekwencji cząstkę samych siebie.

 

Ale próbujemy dalej przetrwać i dalej czuć. Skoro nie węch, to może smak. Jeśli nie smak, to może wzrok. Jeśli nie wzrok, to może słuch. Konieczność katalogowania i odbierania świata wydaje się tak przemożna, że jej odebranie jest tragedią, dramatem na skalę światową, katastrofą. Wystarczy, by podważyć człowieczeństwo, wprowadzić chaos, posłać grupy zdesperowanych wandali na ulice.

OSTATNIA MIŁOŚĆ NA ZIEMI

I to jest świetny pomysł – analizowanie, jak człowiek radzi sobie po kolei, krok po kroku, ze stopniową utratą zmysłów. Jak próbuje zastąpić jeden drugim, jak próbuje się ratować. I mierzenie się z tym jest w istocie fascynujące. Czym jest świat wyzbyty zapachów? Czym jest potrawa, której nie możesz smakować? Czym jest fantastyczny efekt specjalny, którego nie możesz zobaczyć? Jak sobie z tym radzić? Jak to przetrwać? W jaki sposób poszczególne zmysły przekładają się na uczucia, ich intensywność, ich nasycenie? Co ma węch do żalu, co ma słuch do bolesnej, szczerej agresji? Wydaje się to oczywiste – tym samym kanałem przechodzi do nas to, co pożądane i dobre, jak i to, co sprawia, że cierpimy.

OSTATNIA MIŁOŚĆ NA ZIEMI

Ta zgrabna skądinąd i niebywale trafna analiza załamuje się jednak w połowie, ponieważ próba wysnucia teorii zmysłu doskonałego jest mało przekonująca. Zmysł doskonały – zmysł miłości. Świetny pomysł na film – więcej niż świetny pomysł, bo to film w dużej mierze poruszający, przejmujący, czy to przez świetnie nakręcone sceny szału poprzedzającego utratę kolejnego zmysłu, czy to przez uroczy, niemal baśniowy optymizm bohatera granego przez McGregora, czy to przez elegancko i delikatną kreską zarysowane uczucie rodzące się między parą protagonistów – w finale , kolokwialnie rzecz ujmując, pada na pysk. Widz, dotąd zafascynowany i nawet na swój sposób przekonany co do obrotu spraw, nie może oprzeć się rozczarowaniu. No jak to, tylko tyle? To ma być ta wielka teoria doskonałego zmysłu? Że w miłosnym szale zamykamy oczy, głusi na resztę świata, wypierając wszelkie dotychczasowe wspomnienia? Że w tym jest sens? Że w tym jest ocalenie?

OSTATNIA MIŁOŚĆ NA ZIEMI

Miłość, którą próbuje się nam sprzedać jako lekarstwo na wszystko, jako ultratrwałą wartość będącą w stanie pokonać każdą z barier, każdą stratę, każdy kolejny krok do tyłu, jest w istocie gloryfikacją samoograniczenia. Wszelka indywidualność, wszystko to, co czyni z nas niezależne, pojedyncze, całkowicie samoistne jednostki – wspomnienia, które zniknęły wraz z węchem, doznania, które przepadły wraz ze słuchem, realizacja, która kryła się w dźwiękach – jest warte poświęcenia, jest możliwe do poświęcenia, jest czymś, co po prostu można odżałować. Mamy naprawdę założyć, że w podstawowym stopniu określa nas drugi człowiek? To, że jest i to, co do niego czujemy? Czy to jest sprawiedliwe? Czy to, przede wszystkim, jest słuszna i kompletna teoria? Na swój sposób może bezpieczna i krzepiąca, w pewnej mierze zwalniająca od odpowiedzialności i samostanowienia. Tak, można nawet powiedzieć, że słodka, że idealistyczna, że piękna. Ale mówimy tu o tragedii całkowitej utraty świata w kształcie, który znaliśmy do tej pory, i o niemal żałosnej (chociaż twórcy filmu zdają się twierdzić – głębokiej i pożądanej) próbie określenia tego świata od nowa za pośrednictwem drugiej osoby. To może być element, tak. Ba, nawet powinien. Ale z pewnością nie podstawa. Z pewnością nie remedium. I z pewnością nie sposób na pokazanie, że przecież tak czy siak może być dobrze. Jakby to nie było ujmujące i urocze, jest jednak zbyt proste. I w dużej mierze krzywdzące. O co w zasadzie warto walczyć? Jaką jednostką chciałoby się być? Nawet w odniesieniu do innej osoby raczej tą pełną, obarczoną bagażem doświadczeń, jakiejś samoistności. Określanie się tylko i wyłącznie przez miłość na dłuższą metę po prostu nie działa. I tworzenie z tego złudzenia szczęścia nie jest uczciwe – a taką właśnie nieuczciwością popisali się twórcy tego filmu.

REKLAMA