search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

OSTATNIA KLĄTWA. Nieszkodliwy horror

Radosław Pisula

21 kwietnia 2017

REKLAMA

Sukces niskobudżetowych horrorów leży przede wszystkim w pomyśle – jeśli ten jest dobry, to film obroni się nawet wtedy, gdy zostanie zrobiony za karton papierosów w piwnicy producenta – sprzedającego na co dzień chemię z Niemiec. Na różnorakich festiwalach można znaleźć prawdziwe perły, bo gatunkowo zafiksowani twórcy zapalczywie bawią się ze schematami, łatając budżetowe dziury – wystarczy przywołać ogromny sukces serii Paranormal Activity czy znakomitą Czarownicę: Bajkę ludową z Nowej Anglii (chociaż na to wyłożono już obłędne trzy miliony dolarów). Niestety, wchodząca właśnie na rodzime ekrany Ostatnia klątwa stara się z uporem maniaka uciekać od jakiejkolwiek oryginalności – a i horrorem jest co najwyżej nieszkodliwym.

Simon Rumley, stały bywalec festiwali filmów grozy, wziął na tapet prawdziwą historię Johnny’ego Franka Garretta, który w 1981 roku został skazany na karę śmierci za dokonanie gwałtu i morderstwa na 76-letniej zakonnicy. 18-letni w momencie ogłoszenia wyroku chłopak przez dekadę nieustannie utrzymywał, że jest niewinny – to jednak nic nie dało, bo w 1992 roku został napompowany chemikaliami (chociaż nawet papież zabiegał o jego ułaskawienie). Samo śledztwo jednak od początku wzbudzało podejrzenia – było przeprowadzone na szybko, gdyż ława przysięgłych z konserwatywnego Teksasu chciała jak najszybciej zamknąć całą sprawę i ukarać winnego/znaleźć kozła ofiarnego, a  mieszkający naprzeciw zakonu nieopierzony dzieciak i łatwe do powiązania z nim dowody stanowiły najszybszy sposób rozwiązania nieprzyjemnej sprawy. Garrettowi został poświęcony dokument Jesse’ego Quackenbusha The Last Word (2008), a Rumley postanowił dopakować tragiczną opowieść wyświechtanymi schematami horrorowymi.

Film zaczyna się skazaniem Garretta i praktycznie od razu przeskakuje o dziesięć lat do momentu sfinalizowania wyroku – a chwilę przed jego wykonaniem chłopak zapalczywie kreśli jeszcze na kilku kartkach klątwę, skazując na cierpienia odpowiedzialnych za jego los przysięgłych i na wszelki wypadek wszystkich ich bliskich. Od tego momentu w dosyć powolnym tempie kolejne osoby dopada wiszące nad Teksasem widmo Garretta, a widz śledzi poczynania jedynego członka ławy przysięgłych, który negował natychmiastowy wyrok skazujący, a teraz stara się odnaleźć prawdziwego mordercę  – ma jednak mało czasu, bo on i jego rodzina też są na czarnej liście mściwego ducha.

Nic tutaj nie zaskakuje i gdybym miał się w czasie seansu bawić w jakieś pijackie gierki filmowe, to zostałbym alkoholikiem już w połowie filmu…

Naprawdę nie wiem, czemu kino świat wprowadza Ostatnią klątwę do kin – to produkcja, jakich co roku wychodzą dziesiątki, wyglądająca w każdym aspekcie na dzieło stworzone z miejsca na festiwalowe wojaże (najlepiej na maratonie tanich horrorów), nośniki cyfrowe i jakieś platformy streamingowe. To prosta historia zemsty zza grobu, odbita od zajechanej do granic możliwości kalki, idąca jak po sznurku. Nic tutaj nie zaskakuje i gdybym miał się w czasie seansu bawić w jakieś pijackie gierki filmowe, to zostałbym alkoholikiem już w połowie filmu, gdy bohater oczywiście musi odwiedzić kościół i wszystkowiedzącego księdza. Takie kolejne „ptaszkowanie” gatunkowych komunałów szybko zaczyna nużyć – małe zaskoczenie pojawia się w finale, ale i ono nie grzeszy świeżością.

Nie pomaga też zupełnie przezroczysta reżyseria – brak autorskiego pazura, próby dodania czegoś od siebie do nadal płodnego gatunku. Rumley próbuje powolnie odkrywać kolejne elementy układanki (i zatapia dodatkowo opowieść w sennym musztardowym filtrze, mającym w jakiś podkreślić teksańskie lokacje), ale sama historia jest niezwykle nijaka, więc na dłuższą metę taka zagrywka jest bezcelowa. Momentami przebija z opowieści klimat niepewności, osaczenia, goniącego czasu, ale szybko zostaje rozbity przez dosyć tanie wizualne zagrywki – nagłe przebitki dziwnych obrazów, tańczące na ekranie telewizora pokiereszowane twarze czy wrzuconą na zasadzie „bo tak” cielesną makabreskę. Chociaż przyznam, że jest tutaj jedna naprawdę znakomita scena w klasie wypełnionej dzieciakami, postawionymi przed pogrążającą się w szaleństwie nauczycielką.

I niestety, te dzieciaki są najlepsze z całej obsady, bo reszta aktorów lawiruje pomiędzy skrajnościami – są albo nijacy, albo teatralnie szarżują. Szczególnie komicznie wygląda to w przypadku Seana Patricka Flanery’ego – najbardziej rozpoznawalnej twarzy produkcji – który gra tutaj podłego prokuratora okręgowego, wypadającego na ekranie jak stereotypowy gangster z filmów gangsterskich z lat 30., któremu piana nie schodzi z ust. Natomiast naturszczyk Devin Bonnée w roli Garretta nie wzbudza współczucia ani strachu, a Mike Doyle – którego poczynania cały czas śledzimy – ma się po prostu przemieszczać pomiędzy kolejnymi lokacjami, stanowiąc słownikowy przykład charakterologicznie przezroczystego protagonisty, którego można określić w jednym-dwóch słowach.

Ostatecznie do kina wpada tani i wyzbyty z jakiejkolwiek oryginalności film grozy, który nie jest karygodną produkcją, ale nie oferuje też zupełnie nic, co by usprawiedliwiało kupno biletu. To ten typ filmu, który Carisma wrzucała kiedyś na DVD w ramach projektu wydawania groszowych horrorów, zalegających później w koszach na wyprzedażach. Prawdziwa historia niewinnego chłopaka skazanego na śmierć jest dużo bardziej zajmująca i doprawianie jej horrorem jest zupełnie nieprzemyślaną zagrywką, bezcelową. Polecam zapoznanie się z dokumentem The Last Word, który pozostawia widza z dziesiątkami pytań na temat amerykańskiego sądownictwa, a nie tylko z uczuciem gatunkowego niespełnienia i filmowej nudy.

REKLAMA