OSIEROCONY BROOKLYN. Stylowy kryminał Edwarda Nortona
Na drugi film wyreżyserowany przez Edwarda Nortona trzeba było długo czekać – od premiery debiutanckiego Zakazanego owocu minęło przeszło dziewiętnaście lat. Nad adaptacją Osieroconego Brooklynu Jonathana Lethema aktor pracował od dawna, prawa do ekranizacji powieści załatwiając sobie jeszcze pod koniec XX wieku. Doskonale pamiętam, jak podczas spotkania w ramach 7. edycji łódzkiego Transatlantyku (2017 rok) Norton opowiadał o szczegółach dotyczących tego projektu, wtedy wkraczającego już powoli w fazę realizacji. Dzisiaj, 20 grudnia 2019 roku, Osierocony Brooklyn trafił do polskich kin. Czym ostatecznie okazał się długo wyczekiwany film Edwarda Nortona?
Głównym bohaterem Osieroconego Brooklynu jest Lionel Essrog (w tej roli sam reżyser) – poczciwy mężczyzna zmagający się na co dzień z dokuczliwym zespołem Tourette’a. Pomimo swojej wrodzonej ułomności Lionel stara się prowadzić w miarę normalne życie, pracując w agencji detektywistycznej prowadzonej przez dobrodusznego Franka Minnę (Bruce Willis), który niegdyś zaopiekował się osieroconym protagonistą. Kiedy Frank ginie w trakcie jednego ze śledztw, główny bohater poprzysięga, że odnajdzie morderców swojego pracodawcy.
Tropienie zabójców umożliwia Lionelowi doskonała pamięć – swego rodzaju rekompensata za codzienny znój spowodowany zespołem Tourette’a. Bohater co jakiś czas odtwarza sobie w głowie wydarzenia związane ze śmiercią Franka, analizuje je i wyciąga na zewnątrz kolejne, znaczące szczegóły, mogące okazać się kluczowe dla rozwiązania zagadki. Zagadki, która błyskawicznie rozrasta się do rozmiarów gigantycznej łamigłówki zahaczającej o największe polityczne szychy Nowego Jorku (skoncentrowane wokół głównego antagonisty Osieroconego Brooklynu, czyli owładniętego obsesją modernizacji miasta Mosesa Randolpha, w którego wcielił się Alec Baldwin). Nie deprymuje to jednak Lionela, który ze względu na swoją chorobę oraz niepozorny wygląd bywa początkowo przez swoich potężnych adwersarzy lekceważony.
Norton (jako reżyser oraz scenarzysta) buduje swojego bohatera bardzo pieczołowicie. Pozwala nam podglądać Lionela nie tylko podczas prowadzenia dochodzenia, ale również w jego życiu codziennym – dowiadujemy się chociażby, że przed położeniem się spać bohater, aby złagodzić objawy choroby, regularnie raczy się marihuaną, która niekorzystnie wpływa na jego percepcję. Bardzo pozytywnie zaskoczyło mnie to, że Norton, konstruując tak skomplikowaną postać, nie idzie na łatwiznę i nie korzysta z retrospekcji. Kiedy Lionel i jego koledzy z agencji wspominają czasy sierocińca, to niejeden reżyser, aby jeszcze odrobinę podkręcić emocje, pokusiłby się o wizualizację ich słów. Norton nie idzie tą drogą – wie, że przywiązanie protagonisty do tragicznie zmarłego Franka można pokazać w znacznie lepszy, bardziej pomysłowy sposób. Na przykład poprzez przedmioty – Lionel „przygarnia” płaszcz, kapelusz oraz pistolet (trzy najważniejsze atrybuty amerykańskiego kina noir) należące do zamordowanego mentora.
Równie dobrze Norton radzi sobie jako aktor (cóż za zaskoczenie!). Nigdy nie idzie „full retard” (przed czym ostrzegał w pamiętnym dialogu Kirk Lazarus z Jaj w tropikach) – jego Lionel miewa spore problemy z komunikacją interpersonalną spowodowane nietypową chorobą i, nierozerwalnie z nią związaną, nieśmiałością (co znacznie utrudnia pracę detektywa), ale wady te rekompensuje ponadprzeciętna inteligencja oraz, wspomniana już wcześniej, doskonała pamięć. Pomimo tych dwóch niewątpliwych zalet, oglądając Osierocony Brooklyn, ani na moment nie tracimy świadomości schorzenia nękającego głównego bohatera – Norton konsekwentnie nam o tym przypomina, w niemalże każdej (bo, całe szczęście, nie każdej) scenie powtarzając charakterystyczne tiki nerwowe, nieraz przekształcające się w pokrętne, wykrzykiwane wbrew własnej woli lapsusy językowe. To właśnie portret protagonisty jest największą zaletą Osieroconego Brooklynu.
Tym natomiast, co w drugim filmie Nortona nie zagrało tak jak trzeba, jest intryga. Wyjątkowo pokrętna, wprowadzająca w toku akcji całe mnóstwo jednowymiarowych postaci drugoplanowych (dzięki czemu w filmie mógł wystąpić chociażby Willem Defoe) i kontekstów społeczno-politycznych, a koniec końców sprowadzona do starego jak gatunek, rozczarowującego rozwiązania. Nie potrafię pozbyć się wrażenia, że tak skrupulatnie budowana łamigłówka zasługiwała na ciekawsze, bardziej zaskakujące i przewrotne zakończenie. Nie byłoby to nawet aż tak wielkim zarzutem, gdyby nie fakt, że Osierocony Brooklyn wpisuje się w gatunkową konwencję kryminału, którego najlepsi reprezentanci utrzymywali widza w napięciu do samego końca, grając na jego emocjach z finezją najwspanialszych muzycznych wirtuozów. Tego, niestety, Edwardowi Nortonowi nie udało się osiągnąć.
Pomimo tej dość poważnej (głównie ze względu na ową przynależność gatunkową) wady Osierocony Brooklyn i tak uznać należy za film udany. Dobrze zagrany i zrealizowany na bardzo wysokim poziomie artystycznym – Norton zebrał na planie ekipę wspaniałych fachowców, na czele z Dickiem Popem (etatowym operatorem filmów Mike’a Leigha) i Danielem Pembertonem (kompozytorem współpracującym wcześniej chociażby z Dannym Boylem, Guyem Ritchiem oraz Ridleyem Scottem). Jestem niesamowicie ciekaw następnego projektu Nortona. Komedia romantyczna i kryminał już zaliczone, na co padnie tym razem? Mam nadzieję, że czekać będziemy nieco krócej niż dziewiętnaście lat.