ORZEŁ. OSTATNI PATROL. To nie jest polski “Das Boot”
Orzeł. Ostatni patrol budził spore nadzieje już od dłuższego czasu (na szczycie mojej listy z początku 2020r!), bo nie dość, że zapowiadał się na rasowy wojenny dramat o ważnym kawałku polskiej historii, to jeszcze miał być historią osadzoną w okręcie podwodnym (i od razu kojarzymy to z Das Boot, co nie?), kosztował kilkadziesiąt milionów zł, a przed kamerą pokaźna drużyna młodych i zdolnych aktorów. Orzeł przeleżał prawie 2 lata na półce (bo pandemia), w październiku pojawi się wreszcie w kinach.
Bez jakiejkolwiek ekspozycji od razu zostajemy wrzuceni do zamkniętej puszki. Jest tu ciasno, brudno, wilgotno, gorąco. Prawie nie ma tlenu, a to, co jest, wystarczy na ledwie parę oddechów więcej. Musi być cicho. Musi tak być, bo każdy szmer sprowadza niebezpieczeństwo. Musi być ciemno. Bo niewiele już działa, a resztki światła mają tylko kompensować brak nadziei. A propos nadziei – jej prawie nie ma, a jednak osobisty kompas sugeruje, żeby spróbować. Jeszcze raz. I jeszcze raz. W nabraniu oddechu nie pomaga ciekawy zabieg artystyczny: kamera umieszczona jest często niejako w ścianie, oddając duchotę przestrzeni, zawężając perspektywę.
Ta grupa bohaterów znakomicie rozumie swoje role na okręcie. Nie przez przypadek kilka razy pada zdanie „rozkaz nie gazeta”, który odsuwa wszelkie moralne dylematy i ponad wszystkie stawiana jest lojalność, poświęcenie, uważność i precyzja. Oczywiście każdego z osobna spina strach, który widać to na twarzach młodych żołnierzy i ich niewiele starszych dowódców. On jest wynikiem różnych motywacji, które są delikatnie zarysowane, choć sprowadzają się do tęsknoty za domem, za normalnością. Jest to niewątpliwie portret pozbawiony większego fałszu, choć z mocno stłumionymi uczuciami, jakby bano się konfrontacji ze służebnością, czy poddania się złym – naturalnie złym – emocjom. Brakuje więc w Orle tej nierównej walki: nikt nie podnosi gardy, nie ma tu walki o coś mocno osobistego, jakby żołnierski mental zastąpił ten ludzki, o którym nie zapomniał choćby Malick w Cienkiej czerwonej linii czy Petersen w ikonicznym Okręcie. A może jest tak, że największą stawką jest po prostu przeżycie? Może świadomość zamknięcia wymusza na wszystkich posłuszeństwo, zostawienie prywatności na brzegu, schowanie marzeń w kieszeń – i to jest rodzaj wymaganego wojennego uzbrojenia, tym bardziej w warunkach upadku Polski (o którym żołnierze dowiadują się z radia).
Scenariusz Bławuta idzie bardzo mocno w stronę przywołania warunków, w jakim przyszło żołnierzom tkwić przez kilka tygodni. Kapitalnie odtworzono okręt w jego surowości i ciasnocie, a całość uzupełniono naprawdę niezłymi efektami specjalnymi i muzyką uzupełniającą dźwięki skrzypienia okrętu, kapania, głębokich oddechów marynarzy. Aktorzy podporządkowują się tej surowej wizji będąc świadomymi uczestnikami tej okrutnej gry z losem.
W tym zasadza się największa wartość Orła i jego największa słabość – jest to spektakl w skali mikro, zbyt zanurzony w pocie, w mało efektownym poświęceniu, w bohaterstwie oderwanym od patosu, w oczekiwaniu na niechybną śmierć. Jest to więc widowisko bardzo dalekie od hollywoodzkiego przepychu, inne, osobne, wymagające. Ale dobre. 7/10