ONE-PUNCH MAN. Bohater z sąsiedztwa
Fani komiksu nieustannie przerzucają się argumentami, próbując wyłonić mocarza nad mocarzami, herosa o sile przewyższającej wszystkich pozostałych. Do czołówki od zawsze należą Superman, Hulk oraz Son Goku, kilka lat temu niespodziewanie dołączył jednak człowiek z twarzy przypominający nikogo.
W czasach, gdy od superbohaterów oczekuje się realizmu, biedny Clark Kent stał się symbolem tandety. Superman wciąż ma wielu zwolenników, ale coraz częściej pojawiają się głosy przekonujące, że umożliwienie jednej postaci zamrażania oddechem, strzelania laserem z oczu, widzenia przez niemal każdą materię, a nawet przesuwania planety siłą własnych mięśni, to zbyt wiele. Zack Snyder wybrał wprawdzie drugą skrajność i gdyby nie imię ziemskiej matki Kryptonianina, padłby ofiarą Mrocznego Rycerza, ale trudno nie odnieść wrażenia, że przygody kogoś takiego są zwyczajnie nudne. W Japonii udowodniono jednak, że można tę historię opowiedzieć znacznie ciekawiej.
Tytuły niektórych filmów są jednocześnie ich najlepszym opisem. Robocop, Planeta małp albo nadchodzący The Man Who Killed Hitler and then The Bigfoot nie potrzebują żadnych dodatkowych wyjaśnień i podobnie jest z One-Punch Manem, opowieścią o zupełnie zwyczajnym człowieku, który dzięki morderczemu treningowi stał się najpotężniejszym wojownikiem na świecie, a żaden z jego przeciwników nie jest w stanie znieść chociażby pojedynczego ciosu… No, może nie był to aż tak morderczy trening, wystarczyła trzyletnia rutyna skoncentrowana wokół powtarzania stu pompek, stu przysiadów, stu brzuszków i biegu na dziesięć kilometrów każdego dnia. Trzeba przyznać, że mangaka ukrywający się pod pseudonimem One sprytnie to wymyślił, a jednocześnie przyczynił się do popularyzacji kultury fizycznej na całym świecie. Jego heros nie jest ani kosmitą, który w ziemskich warunkach stał się potężnym wojownikiem, ani ofiarą promieniowania gamma, ani nawet nordyckim bogiem. Swoją siłę uzyskał dzięki ćwiczeniom, na jakie każdy zdrowy człowiek może sobie pozwolić. Rękawica została podniesiona przez wielu, a w internecie można znaleźć nagrania osób prezentujących realne efekty reżimu Saitamy. O ile mi wiadomo, nikt jeszcze nie doszedł do poziomu pokonywania kosmitów jednym uderzeniem, ale z drugiej strony kosmitów jest u nas jak na lekarstwo.
Tytułowy One-Punch Man jest więc jednocześnie wyjątkowo potężną istotą, ale także everymanem, z którym każdy mógłby się identyfikować. Nawet jego wygląd jest do granic możliwości przeciętny, wyłamujący się z kanonu prezentowanego w japońskim komiksie i animacji. Saitama nie ma ani wysokiej na metr, kanciastej fryzury, ani opadającej na oko grzywki, nie ma wielkich, kolorowych oczu, jest po prostu łysym kolesiem (efekt uboczny treningów) z dwiema czarnymi kropkami. Najciekawsze jest jednak to, w jaki sposób zostaje ukazany. Zazwyczaj jest to jeden z dwóch trybów – komediowy, gdzie oblicze naszego herosa przypomina uśmiechnięte jajko, oraz dramatyczny, gdzie gra cieni i gniewne brwi sprawiają, że przez chwilę możemy poczuć się odbiorcami zupełnie innej, poważniejszej historii.
Podobne wpisy
Postać głównego bohatera – na którym być może wzorował się David Lynch, tworząc Freddiego Sykesa w trzecim sezonie Twin Peaks – jest największym atutem tego anime, ale nie jedynym. Widzowie wychowani w popkulturowym świecie zawsze cenią sobie ukryte nawiązania do innych jego elementów, a w One-Punch Man dostajemy ich mnóstwo. Pierwszy przeciwnik Saitamy to niemalże dokładna kopia Piccolo (vel Szatana Serduszko) z Dragon Ball, ostatni to z kolei inne oblicze potężnego saiyanina – Brolly’ego; kolos rozdeptujący miasto mógłby zostać wzięty za pożeracza ludzi z Ataku Tytanów; a pobierający nauki u łysego pięściarza cyborg poza tendencjami do stereotypowej dla anime dramaturgii, wygląda niemal identycznie jak Zangetsu z Bleach. Scenariusz jest natomiast pewnego rodzaju odwróceniem schematu panującego w produkcjach shōnen. To nie jest typowa historia typu bildungsroman, gdzie obserwujemy dorastającego, doskonalącego się bohatera na drodze do pokonania wiszącego nad nim czy nad całym światem zła. One-Punch Man jest na końcu tej drogi i przymiera z nudy w swoim zblazowaniu, nieustannie licząc na pojedynek z godnym przeciwnikiem. Czasami zdaje się, że oto nadszedł ten moment, że trafił swój na swego, ale po kilku minutach gadania, raz jeszcze wystarczy jedno uderzenie, by odnieść zwycięstwo.
Jak historia kogoś, kto każdego wroga pokonuje “kolejnym zwykłym uderzeniem” – jak sam je nazywa – może być interesująca? Otóż może, i śmiem twierdzić, że mamy tu do czynienia z jedną z najlepszych produkcji w historii japońskiej animacji. Doskonała rozrywka w zachwycającej oprawie wizualnej, zabawa ze stereotypami, świetne poczucie humoru, galeria oryginalnych, ciekawych postaci i czołówka tak charakterystyczna, że już po jednym przesłuchaniu nie sposób wyrzucić jej z głowy – każdy z tym elementów przyczynił się do wielkiego, w pełni zasłużonego sukcesu. Przed drugim, aktualnie produkowanym sezonem stoi jednak poważne wyzwanie – ucieczka od własnego schematu. One-Punch Man parodiując innych, powoli zaczął popadać w rutynę znaną chociażby z Dragon Ball. Pojawiał się przeciwnik, dodawano dramaturgię w tle, po czym Saitama ratował sytuację. Za każdym razem z klasą i dobrym smakiem, ale powtórka w kolejnych dwudziestu sześciu odcinkach mogłaby rozczarować. Każdy, kto śledzi mangę, wie jednak, że nie powinno to nam grozić, i jeżeli twórcy anime pozostaną wierni materiałowi źródłowemu, czeka nas kolejna znakomita przygoda.
korekta: Kornelia Farynowska