OGRÓD ROZKOSZY ZIEMSKICH (2003)
Czy wyobraziliście sobie kiedyś swoją śmierć? A proces umierania? Kiedy już wiesz, że wstąpiłeś na ścieżkę, której koniec ginie w mroku drugiej strony, a w perspektywie tylko rozkład ciała i wszechogarniający strach, aż do końca. Niełatwo zmusić się do myślenia o tym w czasach kultu cielesności i stopniowego unicestwiania świadomości śmierci jako czegoś wstydliwie skrywanego za zasłoną niedopowiedzeń, nie pasującego do mechanizmu współczesnego świata, a jednocześnie tabu starego jak ona sama. Wszak śmierć to towar, który słabo się sprzedaje, choć paradoksalnie nieźle się na nim zarabia. Ten ostatni etap życia nie przynależy już do kultury naszej komercyjnej cywilizacji, nie ma dla niego miejsca w prime time telewizyjnego targowiska próżności ani czasu reklamowego. Jest wypierany z powszechnej świadomości. Tym trudniej w poważny sposób o nim opowiedzieć.
Lech Majewski, biorąc na warsztat własną powieść Metafizyka, zdecydował się na zabieg karkołomny, łącząc ten tak subtelny przecież temat z innym aspektem naszego życia, który wzbudza emocje wcale nie mniejsze – miłością. Miłość naznaczona śmiercią i śmierć naznaczona miłością. Temat stary jak świat, łatwo popaść w patos, płodząc łzawą historyjkę w stylu Love Story. Majewskiemu jednak udaje się uniknąć mielizn banału. Film opowiada historię ostatnich miesięcy życia Claudine i towarzyszącego jej w tej drodze mężczyzny, Chrisa. Obraz ten jednak nie byłby pełny bez jeszcze jednego, równorzędnego, choć milczącego bohatera, którym jest prawdopodobnie jedno z najbardziej tajemniczych arcydzieł malarstwa, tryptyk Ogród rozkoszy ziemskich Hieronima Boscha, od którego to reżyser zaczerpnął tytuł filmu.
Chris, najpierw pomagając Claudine zdobywać materiały do jej pracy doktorskiej właśnie na temat tego dzieła, wkrótce staje się najbliższą jej osobą, kochankiem i powiernikiem. Jako z jednej strony obserwator, a drugiej uczestnik, bierze udział w ostatnim etapie życia Claudine – odkrywaniu prawdziwych znaczeń Ogrodu…. Prawdziwych nie w sensie poszukiwania uniwersalnego szyfru do wielowarstwowych wątków dzieła, ale w sensie znaczeń bardzo osobistych, przesuniętych ze sfery naukowych rozważań w obszar doznań i odczuć. Dosłowne urealnienie scen rodem z apokaliptycznych wizji Boscha nadaje filmowi więcej niż malarskiego charakteru, staje się metafizycznym rytuałem przejścia, zacierając granicę między snem i jawą.
Bogactwo arcydzieła flamandzkiego malarza staje przed nami tu i teraz, każąc zatrzymać się nad znaczeniami poszczególnych jego składowych. Nadaje cielesny wymiar genialnemu zamysłowi, stając się zarazem ostatnim fragmentem życiowej układanki Claudine, fizycznym odzwierciedleniem Ogrodu rozkoszy, a jednocześnie przedsionkiem śmierci zapowiadanej przez ostatnią część tryptyku Boscha. Majewski nie waha się prowadzić widza ryzykownymi ścieżkami napiętnowanego śmiercią erotyzmu, nie pozwala zapomnieć o pełnym cyklu, jaki zatoczyć musi ludzki żywot od narodzin, poprzez rozkwit, aż do podróży na drugi brzeg Styksu. Idziemy tam razem z bohaterami, pokonując kolejne etapy wymalowane wyobraźnią geniusza. Kochankowie zapominają się w swojej cielesności. Ciało, nie tylko jako forma okowów wiążących nasze ja, ale również źródło doznań, rozkoszy i cierpienia, jest w filmie akcentowane bardzo mocno.
W bodaj najbardziej przejmującej scenie filmu dokonuje się swego rodzaju alchemiczny rytuał. Chris, na prośbę Claudine, gromadzi chemiczne równoważniki ludzkiego ciała, fizyczny ekwiwalent człowieka: wodę, azot, węgiel, żelazo, cynk, miedź – symbole naszego istnienia, składowe, których jesteśmy wypadkową. Następuje ich symboliczne wymieszanie – Chris niczym demiurg, alchemik – szaleniec w swoim laboratorium, tworzący mitycznego homunkulusa. Niestety to, z czym mamy do czynienia, to nie mit, to przyziemna rzeczywistość, której efektem jest zaledwie garść bynajmniej nie boskiego błota. Ale czy tym właśnie nie jesteśmy, garścią uformowanej przez ewolucję pierwotnej chemii? Może Ogród rozkoszy to jedyne, co nam pozostaje, może to, na co wskazuje Bosch, że może się dla nas zacząć już na Ziemi, tak naprawdę jest wszystkim, co możemy osiągnąć.
Mimo metafizycznego, onirycznego klimatu wprowadzonego przez dzieło Boscha, Majewski nie ucieka od brutalnej rzeczywistości. Wszystko, co widzimy bowiem na ekranie, jest już tylko wspomnieniem. Rytuał zdążył się już dokonać, a to, co pozostało, to kilkanaście kaset wideo z ukochaną kobietą rozpaczliwie szukającą dla siebie miejsca w ostatnich momentach. W każdym kadrze elektronicznych wspomnień, podobnie jak w każdym elemencie genialnego obrazu Boscha, czai się przeczucie nadchodzącej śmierci, rozpacz, nie tania jak z kiepskich telewizyjnych filmideł, ale szczera, głęboka, wszechogarniająca.
Oglądając Chrisa torturującego się obrazami Claudine, obserwujemy wizerunek człowieka, dla którego jedno spojrzenie wybranej kobiety było wszystkim, czego od życia oczekiwał. Brak, samotność, poczucie straty wylewają się z ekranu. Widz, oglądając cyfrowy zapis pasji i miłości ostatnich miesięcy Claudine, sięga w zaświaty, zanurzając się w nierzeczywistość obrazu mistrza przeniesioną w tak znajome nam otoczenie. Ogród rozkoszy… jest wybawieniem dla wszystkich cierpiących, to świat poza winą i karą, to coś, co uświadamia nam, że raj również dla nas może zaczynać się na Ziemi. Zanim nasze ciało zgnije, a dusza, o ile istnieje, uniesie się w nieznaną nam dziedzinę, możemy zaznać rozkoszy.
Łapczywe chwytanie ostatnich chwil dalekie jest jednak od hedonizmu, nie ma tu nic z rozpasania i zaślepionej wizją zbliżającej się śmierci rozpusty. Jest za to bliskość i oddanie, bo choć to właśnie prawdziwy banał, jedyną drogą do osiągnięcia szczęścia na tym padole łez jest szczerość uczucia. I z takim właśnie wrażeniem wyszedłem z kina.
Tekst z archiwum film.org.pl.