ODKRYCIE (The Discovery). Netflix w pułapce ostatecznych pytań
Filmowcy nieraz stawiali sobie ostateczne pytania. Jeśli sztuka ma być także odpowiedzią na wewnętrzne dylematy człowieka, to chyba nie ma wątpliwości bardziej frapującej od tej, co stanie się z nami po śmierci. To w końcu matka wszystkich pytań, a droga do jej poznania była, jest i będzie zamknięta. Załóżmy jednak, że dzięki nauce wrota do rozwiązania tej tajemnicy w końcu zostają otwarte. Jaka byłaby nasza reakcja na poznanie tej ostatecznej prawdy? Czy przypadkiem świadomość stanu po śmierci nie zabiłaby jednocześnie unikalności życia?
Z odpowiedzią śpieszy film science fiction pod tytułem Odkrycie – będący jednocześnie kolejnym pełnometrażowym tworem platformy Netflix. To przykład obrazu, w przypadku którego pomysł wyjściowy przerósł filmowców w momencie komponowania scenariusza. Bo to, że temat jest świetny, nie zwalnia jeszcze scenarzysty od tego, by go interesująco poprowadzić. Ale do rzeczy.
W Odkryciu dowiadujemy się, że pewien naukowiec o imieniu Thomas (Robert Redford) dowiódł po latach badań i ponad wszelką wątpliwość, że życie po śmierci faktycznie istnieje. Ale nie spoczął na laurach. Kolejnym etapem jego doświadczeń jest ustalenie, do jakiego miejsca udaje się nasza świadomość tuż po nadejściu końca. Co ważne, Thomas w formułowaniu swych tez odrzuca wszelkie doktryny religijne, wykorzystując jedynie naukową ciekawość. Ale wynik badań naukowca szybko wymyka się spod kontroli, czego nawet on nie mógł przewidzieć. Okazuje się bowiem, że zastraszająco duża liczba osób tuż po tym, jak dowiedziała się o istnieniu zaświatów, postanawia targnąć się na swoje życie, nie widząc sensu w dalszym tkwieniu w doczesności. Thomasa odwiedza jego syn Will (Jason Segel), by pomóc w prowadzonych eksperymentach. Obaj jednak wiedzą, że na odwrócenie tragicznej sytuacji i zatrzymanie postępującego procesu samobójstw może być już za późno.
Nie ma co ukrywać – zarys fabuły Odkrycia na papierze brzmi po prostu świetnie. Jeżeli film zbudowany jest na ciekawości względem pytania, które każdy z nas choć raz w życiu sobie zadał, nie trzeba specjalnej motywacji, by się do niego przekonać. Zresztą trochę już czasu minęło od ostatniego tak odważnego i świeżego konceptu, który korespondując z nauką, rozwikływałby fundamentalne tajemnice – ostatni przykład z brzegu to bodajże brawurowa Linia życia z 1990. Charlie McDowell (Dolina Krzemowa), reżyser oraz scenarzysta Odkrycia, poradził sobie z tym zadaniem połowicznie. Zdołał mnie żywo zaintrygować początkowym przytupem, a nawet utrzymać moją uwagę przez większą część seansu. Natomiast reżyser całkowicie zatracił jeden, w tym wypadku, kluczowy element historii – brakuje w filmie zaskoczenia. Nie ma się na czym w Odkryciu zawiesić myślami na dłużej. Finałowe rozwiązanie nie poniewiera, nie szokuje, a co najważniejsze, paradoksalnie nie odkrywa niczego ponad to, co nie znalibyśmy chociażby z naszych przypuszczeń lub… marzeń. Wzruszenie ramionami po seansie to jednak nieadekwatna reakcja do wagi problemu, z którym jeszcze przed momentem się mierzyliśmy.
Podobne wpisy
Mielizną hamującą rozwój ekranowych wydarzeń jest dodany na siłę wątek miłosny, pełniący w tym wypadku jedynie rolę zapychacza odwracającego uwagę od meritum. Bez tych uniesień sam film mógłby spokojnie zamknąć się w krótszym metrażu, stanowiąc na przykład jeden z odcinków Czarnego lustra. Romans jest temu filmowi wyraźnie zbędny, zwłaszcza gdy jest tak sztucznie poprowadzony – między Rooney Marą a Jasonem Segelem nie uświadczymy krzty chemii. A to niestety przekłada się na wiarygodność – albo raczej niewiarygodność – motywacji głównego bohatera. W ogóle mam wrażenie, że pod względem aktorskim jednym jasnym punktem filmu jest weteran Robert Redford, który w odbiorze jest nieco szorstki i niedostępny, ale przez to charakterystyczny, i jakże daleko mu do całkowitej bezbarwności swoich młodszych kolegów z planu. Aż dziw, że będący wciąż w wysokiej formie osiemdziesięciolatek postanowił przejść na aktorską emeryturę.
I tak też mimochodem, stworzył się nam kolejny powód za tym, by jednak Odkryciu dać szansę – bo to prawdopodobnie ostatni film w karierze Roberta Redforda.
Z Odkryciem jest trochę tak, jak z tortem weselnym podanym na samym starcie imprezy. Gwoździa programu po prostu nie wbija się w momencie, gdy część gości zdejmuje odzienie w szatni, a część jeszcze nie dojechała. Słodkość ciasta szybko przemija, dlatego finalnie może się okazać, że choć zabawa była przednia, a ofiar nie odnotowano, to jednak we wrażeniach końcowych zabrakło elementu zaskoczenia, wynoszącego rozrywkę na wyższy poziom doznań. Gdzieś w filmie McDowella zabrakło mi właśnie takiego umiejętnego gospodarowania zasobami, ale także, a może przede wszystkim, końcowego, emocjonalnego wzburzenia, które ożywiłoby mnie po zbyt długo trwającym etapie hibernacji.
Ale dość tej krytyki. Będę wyjątkowo tolerancyjny dla przejawu tak podręcznikowych błędów. Zawsze bowiem na przedzie staram się stawiać to, co we mnie po seansie pozostało, filmowe dziedzictwo we mnie. Odkrycie to mimo wszystko ciekawa próba pokonania pewnej niedoścignionej myślą granicy, do której każdy choć raz się zbliżył, bez względu na wielkość filozoficznego bagażu. Konkluzja historii, choć typowa, to jednak nie dla każdego może być oczywista. Okazuje się bowiem, że tkwimy w niemałym paradoksie, gdyż właśnie tajemnica końca utrzymuje nas przy życiu, nadając mu sens.
Jedno filmowi udowodnić się zatem udaje: pytanie ostateczne winno dla naszego dobra pozostać bez odpowiedzi.
korekta: Kornelia Farynowska