Tendencją charakterystyczną dla ostatnich kilku lat jest przedstawianie śmierci, jako widowiska pełnego tryskającej zewsząd krwi. Tu ucięta ręka, tu odpiłowana stopa, tam zmiażdżona tępym narzędziem głowa. Masakra pozbawiona jakichkolwiek refleksji nad samym procesem umierania wyolbrzymiona jest do tego stopnia, że staje się zabawną historyjką dla niezbyt wymagającej rzeszy widzów lub fetyszystów gatunku znanego w encyklopediach pod hasłem gore. Mimo wyraźnej popularności tego typu kina raz na jakiś czas na ekranach pojawia się produkcja podchodząca do tematu z zupełnie innej perspektywy. Pojawia się takie Wszystko za życie, gloryfikujące życie. Przedstawiające śmierć, która – mówiąc najprościej – wynika z przeszarżowania jej klasycznego przeciwieństwa. Pojawiają się 33 sceny z życia, które – odzierając umieranie z tej akademickiej godności – wymierzają widzowi siarczysty policzek na otrzeźwienie. Film Liechtiego należy do tej drugiej grupy. Umiera się w nim w duszących oparach profanum, na sacrum nie ma miejsca. Śmierć jest w nim normalnym procesem, czymś na wskroś ludzkim, nieubłaganie postępującym rozkładem.
O głównym bohaterze wiemy jedynie tyle, że jest mężczyzną, który na pewnym etapie swojego życia stwierdził, że idealnym miejscem na zakończenie męczarni na ziemskim padole będą wściekle zielone, podmokłe lasy znajdujące się na obrzeżach ludzkiej cywilizacji. Tknięty jakimś dziwnym impulsem, o którym nic nam nie wiadomo, postanawia dopomóc styranej Kostusze pozbawiając się życia bez jej cudownych, acz przerażających ingerencji. Mężczyzna nie jest jednak typowym samobójcą, który pisze list i wiesza się na leśnej gałęzi, czy wyskakuje z okna wysokiego budynku, by zakończyć żywot na szarych i twardych płytkach znajdujących się kilkanaście pięter niżej. On, nawet w tak poważnej sprawie, sili się na oryginalność – pragnie umrzeć śmiercią głodową, na terenie podmokłych lasów rzecz jasna. Zjada ostatni posiłek, przepuszcza resztki pieniędzy na flipperach i z kawałkiem winylowej płachty, kilkoma książkami, notesem, pisakiem i radiem wyrusza na swoją ostatnią wycieczkę.
Film stanowi materializację zapisków konającego w męczarniach mężczyzny. Rzeczywiste odczucia mieszają się w nim z majakami pozbawionego sił i środków do poprawnego funkcjonowania umysłu. Bez jakiegokolwiek logicznego, z punktu widzenia świata przedstawionego, wytłumaczenia na ekranie widzimy starszego mężczyznę śpiewającego w zadymionym pomieszczeniu, który po chwili zastąpiony zostaje wygłaszaną z pasją relacją bohatera na temat jego ostatniego wypróżnienia. Potem muzyka Bacha obrazująca zrywającą się wichurę i zachwyt nad Beckettem, czy Boską Komedią Dantego. Skakanie od notatki do notatki, od refleksji do refleksji, od krótkiej chwili świadomości do sennego wytworu zdezorientowanej podświadomości.
Dużym plusem, przynajmniej w moim odczuciu, jest sama postać samobójcy. Nie znamy jego motywacji, nie znamy jego twarzy, wieku, przebiegu życia. Wymienione czynniki sprawiają, że ciężko w jakikolwiek sposób zidentyfikować się z umierającym mężczyzną. Co więcej, im film trwa dłużej, tym większą odrazę czuję się do bohatera. Ot, najnormalniejszy egoista przekonany o ogromie własnej inteligencji postanawia skończyć ze światem, który nie potrafi zapewnić mu szczęśliwej egzystencji. Brak mu sił, by poprawić konstrukcję namiotu, rozprostować kości, zebrać chrust na ognisko, ale determinacja pozwala mu na napisanie kolejnej notatki, czy skupienie się nad stylistyczną wspaniałością dantejskiego piekła. Szalenie nieprawdopodobne, a jeśli już to skrajnie snobistyczne. Taka postawa wręcz krzyczy – znajdźcie moje zwłoki, ubolewajcie nad losem inteligentnej jednostki, przeczytajcie moje zapiski. To właśnie ostatni punkt wyliczanki mówi o „mumii” najwięcej – chciał umrzeć, ale nie chciał zostać zapomniany lub inaczej – chciał być zauważany za życia, ale jego kreatywność uniemożliwiała mu osiągnięcie tego celu w normalny sposób.
Taka postawa okrutnie mści się na bohaterze Liechtiego. Wszelkie próby nadania sensu swej, jakby nie spojrzeć, walce z życiem spalają na panewce. Co z tego, że spod winylowej płachty w eter ulatują nuty Bacha, że o plastikowe ściany obijają się słowa najzdolniejszych pisarzy? Co z tego, że mężczyzna pozwala sobie na wtrącenia dotyczące wiary (Tu znów można przytoczyć scenę świadczącą o egocentryzmie: Gdy bohater słyszy dziwne odgłosy nieopodal szałasu domyśla się, że ktoś nadchodzi. Postanawia, że nadejście ratunku będzie znakiem od Boga, który stwierdzi, że bohater umrzeć nie może. Czy mężczyzna jest na tyle specjalny, by należała mu się osobista deus ex machina?)? Cała ta otoczka wysokiej kultury, stworzona przez konającego wokół własnej osoby wydaje się jedynie farsą, gdy spojrzymy na sam proces umierania. Coraz rzadsze oddawanie moczu, zaprzestanie wydalania kału, bóle żołądka, obumierające kończyny – nie ma tu miejsca na kulturę wysoką, to umieranie, wspólny dla wszystkich organizmów proces biologiczny.
Uczciwie powiem, że z każdym kolejnym dniem z notatnika coraz bardziej kibicowałem siłom przyrody. Skoro poświęcasz życie, by zasłynąć po śmierci to umieraj. Skoro potrafiąc zachwycać się kulturą wysoką, mając pasję wolisz leżeć w winylowym namiocie i stopniowo się rozkładać to rozkładaj się. Twój wybór człowieku – jedynie on nadaje sens całemu twojemu działaniu. Jedynym kluczem do jego racjonalizacji jest fraza „bo tak chcę”. Tylko, skoro tak stawiamy sprawę, to po co we wszystko wplatać Boga i siły wyższe?
Zastanawiając się nad dość enigmatycznym tytułem całości wpadłem na pewien pomysł. Może te robaki, te mumie pojawiają się w nim nie tylko dlatego, że faktycznie towarzyszą wydarzeniom zapisanym na taśmie? W końcu i robactwo i mumia konotują śmierć, a śmierć stała się (jak zaznaczyłem wstępie) doskonałą zabawą i chodliwym towarem. Może szwajcarski film przewidziany jest, jako odtrutka dla wszystkich Dzieci Piły, które rozochocone tytułem polecą do kin na kolejną masakrę z przymrużeniem oka? Może bohater właśnie po to wywołuje u widza awersję, odstrasza, uwypukla beznadziejny wymiar umierania związany z biologicznym rozkładem – tak obcym człowiekowi, który zwykł symbolizować nawet najmniejszy element rzeczywistości, a co dopiero element tak ważny? Liechti na pewno daje do myślenia – pokazuje coś, co czeka każdego z nas pod wiekiem drewnianej trumny, mimo to robiąc z całości film naprawdę oryginalny. I co z tego, że bohater może się nie podobać? Zignorować egoistę – przynajmniej mamy happy end i nie musimy wylewać łez nad kolejną nieszczęśliwą duszyczką, z której strasznym życiem zapoznali nas manipulujący emocjami filmowcy.
Wzbudza skrajne emocje, daje do myślenia, nie pozostawia obojętnym, jest inny – polecam…
Tekst z achiwum film.org.pl (22.10.2009)