search
REKLAMA
Nowości kinowe

OCEAN OGNIA. O włos od wpadnięcia na mieliznę

Mikołaj Lewalski

28 października 2018

REKLAMA

W swoim poprzednim tekście zastanawiałem się, czy Ocean ognia będzie filmem, który wreszcie przerwie nie najlepszą passę Gerarda Butlera. Zwiastuny nie wskazywały na to, pierwsze recenzje również nie napawały szczególnym optymizmem. Mimo to ten podwodny akcyjniak okazuje się zaskakująco kompetentnie wykonany i momentami całkiem angażujący. Naturalnie, jest to film pełen mniej lub bardziej poważnych problemów, ale o dziwo nie wystarczają one, by pociągnąć całość na dno (wink, wink).

Początkowe sceny każą się jednak spodziewać najgorszego. Już na samym starcie w oczy rzuca się bardzo kiepskie CGI i kiczowato-efekciarska praca kamery. Trudno uwierzyć w to, że oglądany okręt podwodny i jego otoczenie są czymś więcej niż zlepkiem pikseli. Pomimo tego sytuacja, w której sam środek jesteśmy wrzuceni, skutecznie intryguje. Towarzyszymy bowiem załodze amerykańskiego okrętu podwodnego, który śledzi rosyjskiego kolegę (mam pewne wątpliwości co do tego, czy można płynąć tak blisko za okrętem wojennym i nie zostać wykrytym – nie jestem jednak specem). To niezwykle delikatna sprawa, a jakiekolwiek pochopne działania mogą mieć straszliwe konsekwencje. Szkoda więc, że ta scena zostaje tak szybko ucięta. Rosyjski okręt zostaje nagle zniszczony, a chwilę później w jego ślady idzie również amerykańska jednostka. Przebieg całego zajścia jest co najmniej tajemniczy, a my przenosimy się do amerykańskiego sztabu, by poznać bohaterów.

Jednym z nich jest wiceadmirał w wykonaniu Commona, co całkiem słusznie może się wydawać kuriozalną decyzją castingową. Nie ma to jednak większego znaczenia, ponieważ widzimy go na ekranie przez parę minut, a całą postać można opisać dwoma słowami: kreatywny wojskowy. Jego przeciwieństwem jest admirał idiota, w którego zupełnie poprawnie wciela się Gary Oldman. Krótkowzroczność, wybuchowy temperament i pochopność przy podejmowaniu kolosalnie ważnych decyzji czynią go wybitnie niewiarygodnym – nie potrafię uwierzyć, że taki matoł może zajmować tak wysokie stanowisko. Obaj panowie w późniejszej części filmu Donovana Marsha będą się spierać i wykłócać (ciekawe, czy choć trochę zaskoczy was kulminacja tego wątku), ale na początku zgodnie postanawiają, że na miejsce podwodnego incydentu wyślą Gerarda Butlera (tak naprawdę, to kapitana Glassa, ale na jedno wychodzi) na pokładzie jego nowego okrętu. W tym samym czasie w okolice zdarzenia zostaje wysłany mały oddział komandosów, ale o tym za chwilę.

Na razie skupmy się na gwieździe tej produkcji. Butler nie zaskoczy tu nikogo, kto miał okazję widzieć chociaż jeden film z jego udziałem. Mimo to wypada zaskakująco dobrze – brak czerstwych one-linerów i szarży aktorskiej służy jego bohaterowi. Nie myślcie sobie jednak, że kapitan Glass to wielowymiarowa i nietypowa dla aktora postać, to byłoby bardzo dalekie od prawdy. Glass spełnia wiele kryteriów “typowej postaci Gerarda Butlera” – to ciężko pracujący i niepokorny wojskowy, który “postępuje słusznie”, zamiast ślepo podążać za procedurami. Początkowo wzbudza nieufność części załogi, a jego nietuzinkowe myślenie doprowadza do przegrzania się kilku głów, ale ostatecznie udowadnia swoją słuszność. Jest to postać banalna, ale przynajmniej spójna – nie ma tu miejsca na głupie żarciki i nadmiernie emocjonalne momenty.

To niestety przedostatnia rola zmarłego w zeszłym roku Michaela Nyqvista i zarazem jeden z najmocniejszych punktów tej produkcji. Nie wiem, na ile przemawia przeze mnie smutek wynikający z tego, że nie ma go już z nami, ale to właśnie jego występ zrobił na mnie największe wrażenie. Porozumienie i wzajemny szacunek między nim a Glassem to dość ograny motyw, ale ma on sporą siłę oddziaływania i jest zagrany bez pudła.

Pudłem okazują się natomiast sceny akcji z udziałem okrętów i wyrzutni – paskudnie wygenerowane tła i bardzo słabe efekty ognia i wody pasowałyby do średniobudżetowej produkcji telewizyjnej, nie filmu kinowego. W pewnym momencie ewidentne staje się także użycie kiepskiej jakości ujęć z jakichś manewrów wojskowych, co w oczywisty sposób zaburza spójność stylistyczną obrazu. Znacznie lepiej wypadają sceny przekradania się przez terytorium wroga. W drugim akcie filmu nie uświadczymy żadnej eksplozji, a napięcie budowane jest poprzez świadomość zagrożenia i rewelacyjny dźwięk. Subtelna ścieżka muzyczna umiejętnie potęguje niepokój, a odgłosy sonarów potrafią zjeżyć włos na karku. Udane, choć nieco oderwane od całości, są perypetie wspomnianego wcześniej oddziału komandosów. Wśród nich pierwsze skrzypce gra nowy w drużynie (nic zaskakującego), a poza nieudolnie skopiowaną sceną desantu z Godzilli całość ich sekwencji wygląda dobrze i wciąga. Miłym zaskoczeniem okazały się także nieźle nakręcone i świetnie udźwiękowione sceny strzelanin, które zawstydzają wybuchowe starcia okrętów.

Szkoda, że przeciwnicy naszych dzielnych wojaków to karykatury wzbudzające politowanie zamiast grozy. Jeśli przyjdzie wam kiedyś tułać się po Rosji, to zapamiętajcie: dobrzy Rosjanie prezentują się godnie i szlachetnie, natomiast tym złym należy się pięć lat za sam wygląd (a do tego czasem rozmawiają między sobą po rosyjsku, a kiedy indziej po angielsku). Główny antagonista jest szpetny, przerysowany i najzwyczajniej w świecie nudny. Nie ma żadnej interesującej motywacji, a jego spisek – podobnie jak większość fabuły – można rozgryźć w kilka chwil. Mimo to część filmu (przede wszystkim drugi akt) trzyma w napięciu i dostarcza sporo porządnej rozrywki. Jako całość Ocean ognia wypada tylko poprawnie, ale sprawdza się w roli dwugodzinnej ucieczki do prostszej rzeczywistości. Popcorn i cola podczas seansu są bardziej niż wskazane.

REKLAMA