O, KANADO! Rozliczeniowa elegia Paula Schradera [RECENZJA]
Paul Schrader to postać, jakich nie zostało w amerykańskim kinie wiele. Filmowiec, autor i współautor m.in. Taksówkarza, Amerykańskiego żigolaka czy niedawnego Hazardzisty zapisał się w historii jako przenikliwy i zjadliwy krytyk powojennych Stanów Zjednoczonych, a także nie zawsze oczywistych rozważań etycznych czy religijnych (Ostatnie kuszenie Chrystusa, Prywatne piekło, Pierwszy reformowany). Urodzony tuż po II wojnie światowej w Grand Rapids, Michigan Schrader to także jeden z coraz rzadszych reprezentantów swojego pokolenia, przesiąkniętego duchem kontestacji, ukształtowanych przez przecięcie powojennego konserwatyzmu i buńczucznej kontrkultury samozwańczych nonkonformistów. Innym przedstawicielem tej generacji był zmarły w 2023 roku Russell Banks, pisarz, autor m.in. Prywatnego piekła, zekranizowanego w latach 90. przez nikogo innego jak Schradera. W swoim najnowszym filmie legendarny scenarzysta i reżyser sięga ponownie do twórczości swojego zmarłego kompana, adaptując jego przedostatnią powieść Forgone, na ekran trafiającą jako O, Kanado!.
Ramą filmu jest wywiad znanego dokumentalisty Leonarda Fife’a, którego udziela w swoim domu w Montrealu. Wywiad prawdopodobnie ostatni, bo Fife umiera na raka, dogorywając pod opiekuńczym okiem żony Emmy oraz prywatnej pielęgniarki. Wywiad, jakiego udziela ekipie filmowej, ma być jego pożegnaniem ze światem, a równocześnie spowiedzią-rozliczeniem – odchodzący filmowiec wyciąga bowiem na jaw nie tylko swoje chwalebne epizody, ale także grzechy i tajemnice skrywane dotąd nawet przed małżonką. Kameralne nagranie w domu człowieka sukcesu staje się w konsekwencji sceną wypełnianą przez napięcia pomiędzy głównym bohaterem, jego bliskimi i chcącymi zrealizować atrakcyjny temat filmowcami.
Schrader konstruuję tę opowieść, żonglując planami czasowymi, zaburzając nie tylko kolejność, ale i logikę zdarzeń. Młodsze wersje postaci spotykają się ze starszymi, starsze wybierają na wycieczki w przeszłość, a narracja snuta przez Fife’a jest raz po raz przerywana i podważana jako niewiarygodne majaczenia, a nawet konfabulacje starego, zdezorientowanego przez chorobę i leki umysłu. Nielinearna praca pamięci jest podkreślana przez Schradera także mieszaniem środków estetycznych – kolor przeplatany jest ze zdjęciami czarno-białymi, pojawiają się rozmaite filtry i przełączenia formatów obrazu podkreślające „retro” umiejscowienie danych scen. Powstały w efekcie kalejdoskop zdarzeń rozrzuconych w czasie, splatających się w nieoczywistą opowieść rozliczającą życie otoczonego nimbem bezkompromisowego wizjonera artysty dręczonego przez widmo zbliżającej się śmierci.
Umierającego Leonarda kreuje Richard Gere, po ponad czterech dekadach od pamiętnego Amerykańskiego żigolaka wracający do współpracy ze Schraderem. Rola w O, Kanado!, miejscami agresywna, ale równocześnie melancholijna, przesycona prawdziwymi emocjami, jest jedną z najlepszych w jego karierze. Praca Gere’a jest tym bardziej godna uwagi, że zlewa się w niej postać z powieści Banksa, sam autor, przelewający w nią swoje lęki i żale, oraz Schrader, dodający do układanki własny bagaż rozważań nad przemijaniem. Sekunduje mu również świetna Uma Thurman w roli Emmy, żony wspierającej, ale i współdzielącej ciężar mrocznych sekretów, która w konsekwencji wywiadu musi zmierzyć się z ciężarem tego, co wyjawia Leonard. Na drugim biegunie znajduje się niestety Jacob Elordi, wcielający się w młodszą wersję Fife’a. Młody aktor znów bezskutecznie próbuje zrzucić z siebie emploi ładnego chłopca z posągową szczęką i sześciopakiem. Australijczyk sili się na zadumany wyraz twarzy i niuanse postaci, ale efektem jest dziwaczny wariant roli z Euforii. Przez to fragmenty retrospektywne wypadają rozczarowująco płasko w porównaniu z pełnokrwistymi sekwencjami współczesnymi.
To zresztą szerszy problem O, Kanado!. Mimo obfitości wątków, mieszania w formie i ładunku autotematycznego film Schradera wypada nijako. Brakuje płynności w przeskokach między planami czasowymi, a także pazura w prowadzeniu historii. Owszem, Gere potrafi zagrać na bardziej dramatycznej strunie, Thurman wprowadza trochę ciekawej głębi w interakcjach, a aranżacja scen w pokoju nagrań kilka razy pobudza wizualnie, ale potencjał zostaje wyhamowany przez nieangażujący scenariusz, pełen wygodnych skrótów i klisz. Schrader nie daje rady po swojemu zaszyć w historii wziętej od Banksa drażniących nut oraz egzystencjalnego niepokoju, który od wewnątrz napędziłby film. Nawet tytuł, choć obiecuje ironiczne spojrzenie na tożsamości narodowe czy polityczne inklinacje, okazuje się pustym hasłem, rozegranym nader rozczarowująco. Ze stylu Schradera zostaje sama chłodna otoczka wizualna, a to jednak za mało w przypadku tego twórcy, niemal zawsze bazującego bardziej na substancji niż oprawie.
Może dzieje się tak, bo twórca za bardzo skupia się na osobistym wydźwięku O, Kanado!. W (zbyt) wielu miejscach Gere przemienia się na ekranie w buńczucznego strażnika idei pokolenia kontestacji, szafującego nonkonformistycznymi bon motami i stającym się manifestem twórcy, rozliczającego się niby z przeszłością, ale odmawiającego w istocie przyznania się, że się mylił. Zupełnie jakby Schrader miał trudności z krytyką samego siebie, nawet jeśli jest to tylko projekcja, symboliczna personifikacja. Tak więc kreśli opowieść niezdecydowaną, rozpiętą niepewnie między faktycznym rozliczeniem etosu egocentrycznego artysty maczo, któremu wolno więcej dla idei, a przedśmiertną elegią na jego cześć.