Noe: Wybrany przez Boga
W przeżywaniu opowieści o Noem istotny był dla mnie współczesny kontekst, w jakim opowieść ta się znalazła. Okazał się mieć niebagatelne znaczenie w procesie odbioru filmu i w ferowaniu wszelkich wyroków. Jeśli pozostaniemy na niego ślepi, obawiam się, iż trudno będzie nam docenić wagę zaprezentowanej historii. Historii dobrze nam znanej, a jednak ukazanej w sposób iście oryginalny.
„Bóg nie żyje” – odważnie oznajmił światu pod koniec XIX wieku słynny filozof Fryderyk Nietzsche. Miał tym samym na myśli, iż w nowoczesnej kulturze postępować będzie zanik znaczenia transcendencji; nasza duchowość miała zatem odgrywać coraz to mniejszą rolę w procesie odbioru rzeczywistości. Oczywiście w dużej mierze antycypowanie filozofa okazało się właściwe. Kryzys wiary w mniejszym lub większym stopniu odczuwalny był przez cały XX wiek – do czego przyczyniła się także rozprzestrzeniająca się w wielu krajach myśl socjalistyczna, niosąca za sobą ateizację życia społecznego. Jednak gdy przyjrzymy się obliczu współczesnej kultury popularnej, będącej poniekąd zwierciadłem odbijającym nadzieje i pragnienia każdego z nas, da się zauważyć delikatny powiew tęsknoty. Zaczynamy odczuwać potrzebę powrotu do swych korzeni, niczym syn marnotrawny, po zachłyśnięciu się rozrzutnym stylem życia.
Nie bez znaczenia jest także to, iż dialog nauki z religią jest coraz bardziej konstruktywny, odsuwający na bok różnice, a skupiający się na rzeczach łączących obie dziedziny poznania. Kondycja samej religii z kolei zmienna jest w zależności od demografii – W USA chrześcijaństwo kwitnie, w Europie umiera, a stoi to w niepokojącej opozycji do rosnącego znaczenia islamskiego fanatyzmu. Kościoły pustoszeją, co może i oznacza śmierć pewnej formy przekazu duchowego, ale z pewnością nie oznacza to śmierci naszej, wewnętrznej duchowości. Bo ta ma się dobrze i wciąż chce być karmiona zaprzeszłymi ideałami, których uniwersalna siła, zdołała ukształtować judeochrześcijańską kulturę. Stąd rozwijający się na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat wielowymiarowy ruch w sztuce zwany New Age, w swym zamyśle będący sprzężeniem religijnych tradycji z koncepcjami wschodnich filozofii. Ale stąd też rosnąca popularność kina biblijnego.
Darren Aronofsky dał już wyraz temu o czym mówię kapitalnym „Źródłem”. Swym najnowszym filmem tylko potwierdził charakter swoich dociekań – poszukiwań „źródeł” naszej transcendencji. Za podstawę scenariusza posłużył Stary Testament, a dokładniej fragmenty Księgi Rodzaju poświęcone biblijnemu potopowi. Mogłoby się wydawać, że historia Noego jest już skrajnie przez sztukę wyświechtana i nie sposób zobrazować ją tak, by potrafiła budzić odpowiednio duże zainteresowanie. Piękno kultury popularnej polega jednak na tym, że choćby niewiadomo jak bardzo stary i niedołężny był nośnik treści, kultura ta znajdzie sposób na to, by wpuścić w niego nowego, atrakcyjnego ducha. I tak dzieje się w przypadku historii Noego.
Byłem żywo oczarowany mnogością odświeżających pomysłów, jakie zademonstrował Arnofsky. Po pierwsze, ukłon w stronę realizmu. Wydaje się, iż dziś żadna prezentacja fabuły o podłożu fantastycznym nie obejdzie się bez znaczącego uwiarygodnienia jej obrazu. Jest to tendencja adekwatna do potrzeb współczesnego widza i choć czasem te usilne parcie na tej tendencji w filmie utrzymanie jest odstręczające, to jednak ma ono swoje uzasadnienie.
Po drugie, zmyślne wplecenie elementów konwencji fantasy. Konwencji jakże popularnej w ostatnich czasach i jakże żywo eksploatowanej. Magiczność świata przedpotopowego podkreśla paraboliczny charakter prezentowanej historii, wypełnionej dużą dozą umowności, na co z pewnością obrażą się kreacjoniści. Najciekawszym posunięciem było zobrazowanie gigantów – upadłych aniołów, do których odniesienia znajdziemy w we fragmentach Biblii poświęconych potopowi, ale dotychczas nigdy w żadnej jego prezentacji nie występowały. Odegrały w filmie istotą rolę, pomagając Noemu w budowie Arki. Stanowiły także okazje dla speców od efektów wizualnych, do wykazania się swoimi możliwościami. Ci okazję swoją wykorzystali, ponieważ filmowi giganci potrafią wzbudzić zachwyt swym wyglądem (uzyskanym jakoby poklatkową techniką) oraz sposobem poruszania się.
Po trzecie, wszelkie aspekty oprawy wizualnej stoją na bardzo wysokim poziomie. Spodobał mi się pomysł, by świat przed potopem ukazać na wyższym etapie cywilizacyjnego rozwoju. Dzięki czemu bohaterowie zamiast szmat, noszą na sobie pełnoprawne kostiumy, w których widać jakąś myśl przewodnią, oraz posługują się narzędziami, które bliskie są naszej współczesności. W głowie zakołatała mi nawet taka myśl, że poprzez sygnały jakie wysyła reżyser scenografią i kostiumami, chciał zasugerować jakoby historia ta odbywała się nie w pierwszej erze naszych dziejów, a w dalekiej przyszłości, gdy postępujące już teraz zgorszenie doprowadza do upadku naszej cywilizacji. Wyczytać to także można z jednej z brawurowo zmontowanych sekwencji, przybliżających historię ludzkości. Nie wiem jednak, na ile moje przypuszczenia są uzasadnione, zweryfikować może to tylko powtórny seans.
Po czwarte, muzyka Clinta Mansella, stałego współpracownika Arnofsky’ego, po raz kolejny urzeka. Jej brzmienie jest delikatne, stosownie ambientowe, gdy jednak wymaga tego powaga, potrafi być silniej zaakcentowana. Co jednak równie ważne, ta muzyka jest idealnie sprzężona z obrazem, a niestety mam wrażenie, iż staje się to sztuką do osiągnięcia coraz trudniejszą. Dzięki kooperacji z Arnofskym, Mansell stał się jednym z moich ulubionych kompozytorów i swym najnowszym soundtrackiem mnie w tym uczuciu utwierdził.
I w końcu po piąte i najważniejsze, „Noe: Wybrany przez Boga” stanowi twórczą trawestację swej biblijnej podstawy, ponieważ zachowując jej główne morały, zdołał wzbogacić ją o nową problematykę. Nową, czyli bliższą nam, naszym współczesnym dylematom. Noe, Hiob, Abraham to postacie z kart Biblii, które odznaczały się jedną bardzo ważną cechą: bezgranicznym oddaniem w służbie Bogu, bez względu na charakter powierzonego im zadania. Arnofsky idzie jednak o krok dalej i pokazuje Noego, jako postać wątpiącą, której oddanie dla Stwórcy przybiera znamiona fanatyzmu. Jakże czytelna jest to alegoria fundamentalizmu religijnego, którego oblicze urasta we współczesnym świecie do coraz to większych rozmiarów. Zamiarem Boga tworzącego nas na własne podobieństwo, nie było umieszczenie na ziemskim padole pełnych pychy bóstw, które przekonane o własnej doskonałości, wkrótce doprowadzą do własnego samounicestwienia. Do doskonałości brakuje nam bowiem bardzo wiele, stąd pełna pokory potrzeba posiadania przewodnika. Ten boski zamiar kryje się jednak w wyposażeniu nas w wolną wolę, która kierować ma naszymi poczynaniami w taki sposób, byśmy na skutek konsekwencji dokonywanych wyborów, potrafili nieustanie dążyć do ideału. Nie posiadać go, a do niego dążyć.
https://www.youtube.com/watch?v=ctCGA0VVaak
Przy okazji rozpatrywania aktu zagłady, zesłanego przez Boga na swoje dzieci, zawsze zadziwia mnie postawa wielu osób, w sposobie interpretacji tego jakże symbolicznego wydarzenia. „Bo to przecież najwyższy wymiar zła, najwyższy wymiar gniewu” – grzmią głosy wielu światłych. Nie sposób jest im uwierzyć w taki obraz Stwórcy. Ale czy zastanowiliście się choć raz, drodzy racjonaliści, czy chcielibyście żyć w świecie powszechnego rozkładu? Czy chcielibyście być jego częścią? Bo może i Bóg dał nam wolną wolę, ale to jeszcze nie znaczy, żebyśmy mogli tym przywilejem wycierać podłogę. Gdyby nasza cywilizacja doszła do momentu ostatecznego upadku; upadku wartości które przez wieki ją spajały, z mojego punktu widzenia zesłanie na nią kataklizmu nie byłoby jej mściwym unicestwieniem, a wybawieniem. Byłoby aktem łaski.
I w tym określonym kontekście i w tym określonym duchu, czytam nowy film amerykańskiego reżysera, i zachwycam się nim niczym pierwszym wiosennym kwiatem, będącym zapowiedzią pozimowego odrodzenia.