NIGDY W ŻYCIU! Polska Bridget Jones
Autorką tekstu jest Karina Kalemba.
Polska Britney Spears (czyli Maja Kraft, o której słuch już dawno zupełnie zaginął, co dziwić nie powinno), polskie MTV, polska Ulica Sezamkowa (z tandeciarskimi muppetami) – oczywiste było, że wraz z pojawieniem się Dziennika Bridget Jones musi pojawić się też polski odpowiednik głównej bohaterki. Zadania tego podjęła się Katarzyna Grochola, pisząc książkę Nigdy w życiu! – której tytuł może stać się odpowiedzią na pytanie, czy warto ją przeczytać.
Główną bohaterką jest Judyta, która ma trzydzieści kilka lat, córkę Tosię, pracę w gazecie, a za sobą rozwód. Chce rozpocząć nowe życie, więc na dobry początek kupuje sobie działkę na wsi i buduje na niej dom. Wszystko jest piękne, historię Judyty szybko i przyjemnie się czyta, ale… ma się wrażenie, że już skądś się ją zna. Przypominamy sobie, że Judyta została przecież okrzyknięta mianem “polskiej Bridget Jones” – co miało przemawiać na jej plus i stanowić hasło reklamowe. Nie rozumiem jednak, jak można chwalić coś, co zostało zrobione na wzór czegoś innego?
Niestety, nie mogę pochwalić pani Grocholi – za bardzo jest wpatrzona w panią Fielding. Swoją powieść pisała zapewne z Dziennikiem Bridget Jones (autorstwa wyżej wymienionej) w ręku. Nawet forma powieści przypomina pamiętnik, główna bohaterka stara się być dowcipna jak Bridget. Co tam! Nie tylko dowcipna – niezdarna, mająca pecha do sprawach sercowych, narażająca się na pośmiewisko. Każdy rozdział przypomina mi Dziennik Bridget Jones – taki sam styl, postać Judyty. Jedyna różnica polega na tym, że w tej książce normą jest być zamężną i mieć dziecko. Nie czuć w tej książce polskości. Choć nie tylko – nie ma w tej książce oryginalności, pomysłowości. To, co przydarza się Judycie, jest już niestety oklepane – np. wychodzi, by załatwić ostatnie sprawy rozwodowe; oczywiście modnie się ubiera i robi wystrzałowy makijaż, więc nie dziwota, że wszyscy ją obserwują. Wchodzi do domu – wiadomo – ma rozmazany tusz do rzęs. Czytając ten fragment omal się nie załamałam jego oczywistością. Aż chce się zbesztać Grocholę za brak własnego stylu i “odgapianie” od innych.
Podobne wpisy
I dlatego byłam tak bardzo (i do tego mile) zaskoczona ekranizacją powieści. Zatorski z bardzo słabej książki nakręcił film ciekawy, tchnący spokojem i optymizmem. Jeśli film może być sympatyczny, to ten na pewno taki jest. W ekranowej Judycie nie ma silenia się na polską Bridget Jones – w czym tkwi zasługa Danuty Stenki, która gra naturalną i zwykłą (w pewnym sensie) kobietę, przechodzącą trudne chwile, ale radzącą sobie z nimi. Ma swoje obciachy i upokorzenia, ale nie budzi w nich litości, a dziwną sympatię, bo to w nich się z nią jednoczymy; nie jest przy tym żałosna, ale prawdziwa, nawet z tym swoim pechem. Judytę można lubić – a to rzadkie zjawisko w polskim kinie. Widz może przejąć się jej historią, smuci się, gdy Judyta razem z przyjaciółką siedzi na trawie i płacze, bo czuję się oszukana przez mężczyznę. W moim odczuciu filmowi nie brak dramaturgii, wzruszających momentów, ale jednocześnie wszystko wydaje się przyjazne i dobre, końcowy wydźwięk filmu jest optymistyczny. I w taki nastrój film wprowadza.
Wydarzenia z książki nabierają wyrazistości i barw – chyba po raz pierwszy obrazy literackie dopiero na ekranie lepiej się prezentują. Czuć przyjaźń i więź między głównymi bohaterkami – Danuta Stenka i Joanna Brodzik bardzo dobrze wcieliły się w role “bratnich dusz”. Są naturalne i szczere, gdy rozmawiają i się śmieją. Nawet ta dziecinna i działająca na nerwy dziewczyna z reklamy czekolady Wedla i z serialu Na Wspólnej – Joanna Jabłczyńska, w tym filmie jest znośna, zabawna i można polubić jej bohaterkę (gra córkę Judyty – dorastającą Tosię). To, co najbardziej mi się podoba, to brak upodabniania się do angielskiego Dziennika Bridget Jones. Judyta wcale nie jest taką nieudacznicą, jej życie nie jest jednym wielkim “obciachem”. Poza tym myślę, że czuć w tej ekranizacji polskość, to, że akcja rozgrywa się właśnie w naszym kraju. Dialogi nie są sztuczne czy wymuszone, a sytuacje są naturalne – można czuć więź z bohaterami, bo są oni podobni do innych Polaków. Do tego – w tle bardzo dobre piosenki polskich wykonawców.
Chyba nawet odważę się stwierdzić, że był to jeden z lepszych polskich filmów, jakie ostatnio oglądałam. Nie silił się na mówienie o czymś wielkim, a zostając przy konwencji komediowo-romantycznej okazał się lekki, ale za to miły w odbiorze. A to znów kolejne rzadkie zjawisko w polskim kinie. W polskim – bo w zagranicznym podobnych i nawet dużo lepszych filmów jest pełno. Na koniec pragnę zauważyć, że z Nigdy w życiu! wypływają trzy morały. Pierwszy: z marnej książki można zrobić ciekawy film. Drugi: Zatorski jest lepszym reżyserem niż Grochola pisarką. I trzeci (najważniejszy): warto marzyć o prawdziwej miłości.
Tekst z archiwum film.org.pl.