NIEPAMIĘĆ. Świetny film science fiction, który… mógł być czymś więcej
Science Fiction, jeden z najbardziej szlachetnych gatunków filmowych. Tak, dokładnie, nie przewidzieliście się – szlachetny. Wyrosły z wartości popkulturalnych konstytuujących obecne kulturowe trendy, igrający z eskapistycznymi potrzebami widza masowego; niedoceniony, deprecjonowany, ale jednak – kochany, często najmocniej ze wszystkich, co jest solą w oku wszelkich oficjalnych gremiów filmoznawczych, dla których SF zwykł być gatunkiem podrzędnym, a przynajmniej niewartym dokładniejszych analiz, stawiania za kinematograficzny wzór. To raczej umiłowane dziecko widzów cinema paradiso, nie chowających głęboko swego przyrodzonego geekostwa, fascynujących się dziecięcym pierwiastkiem w sobie samym.
Trudno też się dziwić takiej renomie. Mimo wielu przykładów zewsząd oklaskiwanych, tworzonych przez znamienitych twórców, to gros reprezentantów SF jest wyzbytych ambicji wyjścia poza schemat nie tyle gatunkowy, co szablon zadowalania widza. Starają się celować w poczucie kinowego funu, precyzyjnie uderzając w szczękę widza, aby ta potoczyła się po podłodze. Feeria efektów specjalnych, kostiumów, scenografii, wyimaginowanych światów, niezwykłych koncepcji – to wszystko, według zamiaru większości twórców kina sf, ma zaskoczyć, zafascynować, zachwycić.
Powyższa generalizacja może uwypuklić to, co wyjątkowe w tym gatunku – to, co wyszło poza schemat, poza dotychczasowe doznania i oczekiwania. Co stanowiło wyjątek i zdefiniowało na nowo gatunek, jakby dorzucając do istniejącego słownika nowe definicje. Mam tu na myśli np. „Blade Runnera”, „Alien”, „Terminatora”, „2001 Odyseję kosmiczną”, „Gwiezdne Wojny”, „Matrix”, „Metropolis”. Były one tworzone w otoczeniu całej kupy filmów często złych, średnich, dobrych, a nawet bardzo dobrych, rimejków i sequeli, ale głównie takich, które gatunku nie rewolucjonizowały. No cóż, dlatego pokłony zawsze i wszędzie należą się ich twórcom.
Do czego zmierzam? Bo strasznie boli mnie „Niepamięć”, która naprawdę miała szansę znaleźć się w gronie tych najlepszych, najznamienitszych reprezentantów gatunku. Miała wszelkie szanse i możliwości wyjścia poza blockbusterowy schemat. Powtarzam „miała”, więc domyślacie się, że nie doszła tam, gdzie byli choćby Wachowscy czy ostatnio Blomkamp ze swoim „Dystryktem 9”. Ale nie znaczy to, że jest źle. Wręcz przeciwnie – to świetny film.
Przede wszystkim powiem Wam o swoich oczekiwaniach. Szczerze mówiąc przez dłuższy czas nie miałem ich zbyt wiele. Owszem, widziałem zwiastuny, widziałem plakaty, ale pozostawałem w stanie obojętności. Ot, „Oblivion”, klasyczny przedwakacyjny hicior za grube miliony z Tomkiem w roli głównej w filmie gościa, który ładnie odświeżył „Tron”. Dla jednych to powód do przebierania nogami ze zniecierpliwienia, inni, w tym ja, stali gdzieś obok, życzliwie spoglądając raczej na inne tytuły. Spływało to mnie, naprawdę. Kilka tygodni temu w sieci ukazał się pełny soundtrack i ten mnie autentycznie powalił. Wiem, że to zrzynka z „Sunshine”, ale M83 stworzyło tak kapitalną ścieżkę dźwiękową, że nie wychodzi ona z mojego odtwarzacza (hmmm… trio: komputer, smartfon, samochód) od dłuższego czasu. Fascynacja soundtrackiem w jakiś sposób przerzuciła się na oczekiwania wobec filmu – tak cudna muzyka, tak znakomicie obrazująca fantastyczne tło, mająca taki potencjał w sobie (ha, wyobraźnia pracowała!) nie mogła trafić do złego filmu.
I rzeczywiście – nie trafiła. W myślach życzyłem sobie powtórki z Vangelisa i „Łowcy androidów” – dobrze wiecie, o jaki magiczny konglomerat obrazu i dźwięku chodzi. W „Niepamięci” od samego początku muzyka jest słyszalna, wyraźnie obecna, choć nie aż tak, jakbym chciał. Tutaj natrafiła bowiem na godnego siebie przeciwnika: stronę wizualną. „Niepamięć” jest cudownie nakręcona. Nie chodzi tu tylko o jakość efektów specjalnych, o których wystarczy powiedzieć, że są doskonałe. Ale ten film to wspaniałe doznanie estetyczne – bardzo plastyczne kadry, umiejętnie ograna kolorystyka, minimalizm dekoracji i – co najważniejsze – niewiele efekciarstwa związanego z eksploracją postapokaliptycznego świata. Co prawda jest tu kilka wymownych obrazków Nowego Jorku po zagładzie atomowej, niemniej nie w nich zasadza się moc, bo ta tkwi w odpowiedniej kompozycji obrazu i roli, jaką spełnia tło. To nie rozbuchany Emmerich. Kosinski wraz Claudio Mirandą (kolejna, po „Życiu Pi”, genialna robota tego operatora!) penetrują pustynne pustkowia, które niegdyś były miastem: tylko czasami widać architektoniczne szczegóły, nad którymi jednak się nie rozwodzą (plakaty trochę mylą). To bardzo spójna wizja, bo nie idąca ani w tanie efekciarstwo, ani w przesadzony futuryzm, ani w postnuklearne wizjonerstwo.„Oblivion” wygląda klasycznie, ale jednocześnie bardzo wyjątkowo. Ten film domaga się jak największego ekranu, jak najlepszego udźwiękowienia – nie żałujcie kasy na bilet do kina i potem na blu-raya. To prawdziwa uczta dla zmysłów.
A dla ducha? Jeśli czytaliście już recenzje, to wiecie, że większość krytyków skupia się na narzekaniu na schematy gatunkowe, którymi wypełniono scenariusz „Niepamięci”. To wszystko prawda, bo widać w nim echa „Mad Maxa”, „Moon”, „Matrixa”, „Wall-E” i wielu klisz dramaturgicznych, którymi przesiąknięte jest kino popularne, a po które chętnie sięga Kosinski. Co z tego jednak? Zeszłoroczny „Dredd” również nie proponował niczego nowatorskiego, a potrafił zafascynować swoim oldschoolem. Tutaj jest podobnie – rewelacyjnie zrealizowane sceny akcji (strzelanki, wybuchy, lasery, drony, pościgi), bohaterowie dobrzy i źli; prawda, która wyjdzie na jaw, twisty, lekko patetyczne poświęcenie i nadzieja. To obowiązkowe punkty, których obecność jest spodziewana. Ich widok absolutnie nie irytuje – historia jest zgrabnie poprowadzona, rozwinięta i zakończona. Czasem intrygująco, czasem zaskakująco, czasem dosłownie, czasem banalnie. Nic zdrożnego, nic rewolucyjnego. Innymi słowy jest tak, jak być powinno w ambitnym letnim blockbusterze. W zeszłym roku mieliśmy „Avengersów”, w tym roku podobną frajdę sprawia „Niepamięć” – zaskakując solidnością, nawet w prezentowaniu oklepanych rozwiązań fabularnych.
Do beczki miodu wrzućmy łyżkę dziegciu. Jedyne co kładzie Niepamięć, a przynajmniej nie pozwala mu wznieść się wyżej, gdzie miałby idealne miejsce do okultowienia, to obsada. Lubię Toma Cruise’a i mam gdzieś jego obyczajowo-religijną niefrasobliwość. Facet potrafi grać, ale „Niepamięć” przeszedł obok. Być może to wina takiej a nie innej konstrukcji scenariusza i jego postaci w całej fabule (nie chcę spojlerować), niemniej brak mu wyrazistości, wyjątkowości, jakiejś unikalnej cechy. Łatwo wyobrazić sobie w tej roli kogoś innego np. Di Caprio, Bale’a, Gordona-Levitta – już takie dywagacje nie świadczą o Tomku najlepiej. Morgan Freeman, występujący na plakatach obok Cruise’a, tak naprawdę niewiele ma do zagrania i jest po prostu Morganem Freemanem, czyli kimś między Bogiem, mędrcem i życzliwym doradcą. Dość negatywnie można ocenić rolę Olgi Kurylenko, która z niewiadomych przyczyn pojawia się na ekranach coraz częściej – jedzie na jednym, tym samym biegu, bez żaru, bez emocji. Jej oponentka, mało znana Andrea Riseborough, jest zdecydowanie ciekawsza – gorliwie wykonująca pracę i widząca swoje miejsce choćby w życiu Tomka. Ale to też nic wyjątkowego.
Czyżby scenariusz nie dawał większych szans na rozwinięcie skrzydeł? Być może, tym bardziej, że żadna z tych postaci nie psuje scen, tylko poprawnie się w fabułę wpisuje, jednak bez ambicji wykreowania osobowości. Ripley, Deckard, Neo – o nich elaboraty powstały i wciąż powstają, bo bez ciekawych bohaterów, przerastających fabułę, nie mam mowy o wybitności. Za osobowościami idą większe emocje i zwyczajna empatia, a tych również „Niepamięć” nie wywołuje zbyt wiele. Szkoda.
Mimo rozczarowującego aktorstwa „Niepamięć” to i tak najlepszy blockbuster SF w ostatnim czasie. Nie tyle warto docenić audiowizualne fajerwerki – pod tym względem film jest arcydziełem – ale zabawę gatunkiem, jakim jest science-fiction. Ze wszystkimi jego zaletami: kreowaniem alternatywnych światów, wyśmienitą akcją, bezpretensjonalnością, ale i wadami, jak np. fabularne szablony, które w tym przypadku, przynajmniej mnie, absolutnie nie raziły. Polubić łatwo, pokochać trudniej, ale fantastyczny romans wyjdzie na zdrowie.