search
REKLAMA
Archiwum

NIE BÓJ SIĘ CIEMNOŚCI

Grzegorz Fortuna

16 lipca 2018

REKLAMA

Nie bój się ciemności może uwieść – jest diabelnie stylowe, pięknie wykadrowane i okraszone rewelacyjną muzyką Marco Beltramiego. Ale to jedynie kamuflaż, służący dalszemu odcinaniu kuponów od niespodziewanego sukcesu sprzed czterech lat. Mrocznej stylistyki nie wspiera wciągająca fabuła, bohaterowie są pustymi figurami bez charakterów, a o budowaniu emocji nie ma nawet mowy.

Historia kariery Guillermo del Toro to specyficzna wariacja amerykańskiego snu. Po sukcesie dwóch kameralnych horrorów nakręconych w języku hiszpańskim meksykański reżyser przeniósł się do Hollywood, by stanąć za kamerą wysokobudżetowych ekranizacji komiksów – Blade’a 2 i Hellboya. Paradoksalnie jednak, wcale nie mainstreamowe hity finansowane przez wielkie studia, a późniejsza, o wiele skromniejsza, sfilmowana w Hiszpanii produkcja, zapewniła mu artystyczny sukces i status wizjonera. Labirynt Fauna, bo o nim mowa, jest filmem – moim zdaniem – totalnym. Skupiony na genialnym w swej prostocie pomyśle przemieszania rzeczywistości z mrokami wyobraźni, jednocześnie brutalny i stylowy, piękny i przerażający, zachwyca zarówno zgrabnie poprowadzoną historią, jak i fantasmagoryczną atmosferą. Labirynt… nie tylko przypadł do gustu krytykom, ale też bardzo dobrze się sprzedał – świat momentalnie pokochał del Toro tą samą miłością, której dwadzieścia lat wcześniej doświadczył Tim Burton. Niestety, sposób, w jaki reżyser wykorzystuje powierzone mu przez publiczność zaufanie, wydaje się być niezbyt honorowy.

Nie bój się ciemności, napisane i wyprodukowane przez del Toro, a wyreżyserowane przez zatrudnionego w charakterze rzemieślnika Troya Nixeya, jest remakiem telewizyjnego horroru z lat siedemdziesiątych, który spędzał ponoć sen z powiek małego Guillermo. Perspektywa seansu kusi więc podwójnie – nie dość, że obejrzymy produkcję sygnowaną nazwiskiem uznanego twórcy, to jeszcze poznamy źródło lęków kreujących jego wyobraźnię. Szybko okazuje się jednak, że Nie bój się ciemności opiera się na tym samym koncepcie, co wspomniany Labirynt Fauna, późniejszy Sierociniec i Oczy Julii, goszczące na ekranach naszych kin kilka miesięcy temu. Znowu mamy do czynienia z wyjątkową, odstającą od społeczności bohaterką, która w obliczu dramatycznego splotu wydarzeń zaczyna widzieć i czuć znacznie więcej niż pozostali. Nieważne, czy jest to (odpowiednio) nastolatka spotykająca okrucieństwo wojny, matka po stracie dziecka, kobieta postawiona przed perspektywą utraty wzroku, czy – jak w Nie bój się ciemności – mała dziewczynka pozbawiona rodzicielskiej czułości. Zmienia się sztafaż, zmieniają się bohaterowie i przeciwności losu, ale schemat pozostaje ten sam. Owszem, autor ma prawo do eksplorowania ulubionej tematyki, ale wtedy wymaga się od niego rozwoju – nowych spostrzeżeń, pomysłów, innego podejścia. Tymczasem del Toro przepisuje znaną widzom historię z taką niedbałością, jakby nagle nabawił się zaawansowanej dysleksji.

To, co razi już od pierwszych minut seansu, to brak jakiejkolwiek tajemnicy. W przypadku Labiryntu Fauna i Sierocińca aż do finału nie było wiadomo, czy paranormalne elementy istnieją naprawdę, czy stanowią tylko wymysł wyobraźni bohaterek. W Nie bój się ciemności del Toro wykłada karty na stół już w prologu – złośliwe gnomy, które widzi małoletnia Sally są prawdziwe, zagrożenie jest więc realne. Nawet gdybym bardzo chciał, nie mógłbym niczego zaspoilerować; scena otwierająca Nie bój się ciemności sama w sobie odkrywa na tyle dużo, by zepsuć całą przyjemność z rozwiązywania zagadki. W parze z brakiem tajemnicy idzie niestety brak emocjonalnego zaangażowania – podczas gdy wcześniejsze filmy wyprodukowane przez del Toro dwuznacznie lawirowały między światem rzeczywistym a wyobrażonym, w trakcie seansu Nie bój się ciemności widzowi pozostaje jedynie czekać na finałową konfrontację, z nadzieją, że choć tutaj meksykańskiemu twórcy uda się przemycić odrobinę emocji i zaskoczenia.

Sama fabuła, dość groteskowa, ale traktowana przez debiutującego za kamerą Troya Nixeya z przesadną powagą, również pozostawia wiele do życzenia. Z historii o samotnej, lekko zwichrowanej dziewczynce, odkrywającej mroki starego domu, można było wycisnąć o wiele więcej, choćby poprzez zbudowanie wspomnianej wcześniej aury tajemnicy – gdyby pozostawić realność żyjących w piwnicy stworów w sferze domysłów, Nie bój się ciemności dostałoby emocjonalnego kopa, będącego w stanie przykryć fabularne nieścisłości i niezamierzenie komiczne rozwiązania fabularne. Niestety, nic takiego się nie dzieje – zabiegi stylistyczne, które w poprzednich produkcjach del Toro wizualizowały intrygującą historię, tu służą jedynie maskowaniu jej braków. Nie pomaga ani aktorstwo zaskakująco dobrej Katie Holmes, ani starania Nixeya – niezłego designera, ale słabego narratora.

Nie bój się ciemności może uwieść – jest diabelnie stylowe, pięknie wykadrowane i okraszone rewelacyjną muzyką Marco Beltramiego. Ale to jedynie kamuflaż, służący dalszemu odcinaniu kuponów od niespodziewanego sukcesu sprzed czterech lat. Mrocznej stylistyki nie wspiera wciągająca fabuła, bohaterowie są pustymi figurami bez charakterów, a o budowaniu emocji nie ma nawet mowy. Nie bój się ciemności to Labirynt Fauna po kastracji – film, który udaje prawdziwą magię, ale okazuje się być jedynie kiepskim trikiem zblazowanego kuglarza.

Tekst z archiwum film.org.pl (04.09.2011).

REKLAMA