Nicolas: Symfonia groteskowej grozy. RECENZJA filmu RENFIELD
Wydawałoby się, że postać najsłynniejszego wampira jest już do cna wyeksploatowana przez film, literaturę i popkulturę. Nic bardziej mylnego. Jak się okazuje, w swojej krypcie hrabia czekał jeszcze na jedno wcielenie OSTATECZNE. Czekał na Nicolasa Cage’a. Nick Cage JEST tu bowiem Draculą. On nie odgrywa roli, tylko przeistacza się w kultowego krwiopijcę, który w duecie z poczciwym Nicholasem Houltem w tytułowej roli sługi Księcia Ciemności ciągnie momentami przezabawny film McKaya za uszy. Szkoda jednak, że fabularnie nie jest to już tak konsekwentna produkcja, jak gra tej dwójki. Scenarzystom ewidentnie nie wystarczyło pary, aby dostosować samą historię do cudownej formy. Bo formalnie Renfield naprawdę zachwyca, bawi i kupuje całkowicie. To bardzo świadoma estetycznie (to gore!) – popkulturowo i aktorsko – zabawa na karuzeli, którą kręci Cage, wysysa każdą ekranową kropelkę krwi, którą dostaje. Aż żal, że dodano do tej szaleńczej jazdy zbędne wątki poboczne i historię policjantki, która nikogo nie obchodzi.
Może i motyw toksycznej relacji sługi i mistrza nie jest już odkrywczy, a raczej wyświechtany, to jednak kiedy zostaje podbity genialnym, pozbawionym hamulców aktorstwem duetu Cage & Hoult staje się najmocniejszym elementem Renfielda. Obydwaj aktorzy kreują przerysowane do granic postacie. Tytułowy sługa bazuje na ciekawym pomyśle psychologicznym, gdzie kłócą się dwie jego natury. Z tego konfliktu wewnętrznego Hoult wyciska sporo i daje nam rozmiękczającego serca poczciwca, który potrafi też za pomocą robaków przełączyć się w tryb Johna Wicka. Robert Montague Renfield potrafi kopać. To pewne. Nie będę jednak oszukiwał, to każdorazowe pojawienie się Nicolasa Cage’a na ekranie zmiata z niego wszystko inne. Jego charakterystyczna ekspresja, która wykracza poza hollywoodzkie ramy, jest po prostu stworzona do roli Draculi. Jego ekscentryczne, nieco dziwaczne aktorstwo balansujące gdzieś na granicy grania operowego jest po prostu w punkt. Cage wyciska tu każdą ekranową minutę, bawi się pierwowzorem Béli Lugosiego, szaleje po swojemu, czyli na pełnym Nicku. Pomaga mu wyczucie reżysera, który pozwala mu szaleć, oddaje całkowite pole do popisu, bo rozumie fenomen Draculi i samego aktora. Daje mu do tego świetne dialogi, które dobrze kontrastują, zderzają się i rezonują z Renfieldem. Dają też zwyczajną tonę frajdy i autentycznie bawią.
Dlatego naprawdę szkoda, że nie było tu pomysłu i sił na rozciągnięcie miłości do postaci do rozmiaru pełnoprawnej historii. Gdzieś na poziomie budowania scenariusza podjęto przy Renfieldzie kilka zbędnych i złych decyzji. To się odbija na całości, która gubi spójność i łapie zadyszkę gdzieś w drugim akcie. W kwestii estetycznej popkulturowej dekonstrukcji i zabawy motywami jest rewelacyjnie, momentami genialnie, jednak nie można zaprzeczyć, że twórcy chcieli chwycić zbyt wiele srok za ogon i zrobili jakby dwa równoległe filmy w jednym. I niestety tylko jeden z nich jest wart uwagi. Cały wątek związany z policjantką (irytująca Awkwafina), Terrym, mafią jest absolutnie zbędny, a widz czeka tylko na kolejne pojawienie się Draculi, powrót do wątku związanego z odzyskiwaniem wolności przez jego sługę. To napędza całość. W sytuacji gdy dwie nierówne historie zostają skondensowane w 90 minutach seansu, robi się problem. Całość cierpi też na absolutny brak zaskoczenia, jakiegoś twistu, zwrotu akcji. Wszystko jest dosyć przewidywalne, poniekąd ukazane w zwiastunach.
W Renfieldzie dostajemy poniekąd dwa kłócące się filmy – dosyć powierzchowną historyjkę rodem z głupkowatej, sztampowej amerykańskiej komedyjki oraz genialny prolog i I akt, świetną estetykę z naprawdę ciekawymi elementami gore, dobry humor, bardzo dobre sceny walki. Zaskakujące i rozczarowujące jednocześnie. Czy to znaczy, że się źle bawiłem? Jasne, że nie! To momentami naprawdę niezła jazda bez trzymanki z genialnym Cage’em w swojej najlepszej formie i bryzgami krwi w tle. Umowność, przerysowanie i wyczucie fenomenu dają hektolitry pełnokrwistej satysfakcji i już dla tych elementów warto się wybrać do kina.