NIC DOUSTNIE. Arcydzieło kina społecznego
Nic doustnie to jedyny film zrealizowany przez słynnego aktora w roli reżysera. Oldman prawdopodobnie wyraził w nim wszystko, co miał do powiedzenia. Powstało bolesne arcydzieło – szczytowe osiągnięcie kina społecznego.
Kilka dni z życia zubożałej rodziny z południowego Londynu. Janet to samotna matka w średnim wieku. Pracuje w fabryce, utrzymując uzależnionego od heroiny syna Billy’ego. Nie mogąc patrzeć, jak cierpi na głodzie, Janet daje bezrobotnemu potomkowi pieniądze na narkotyki i wozi go po dilerach. Jej dorosła córka Valerie jest żoną Raymonda – agresywnego alkoholika, kokainisty i przestępcy. Razem wychowują kilkuletnią córeczkę i spodziewają się kolejnego dziecka; pomimo zaawansowanej ciąży, Valerie pije i pali, jest też maltretowana przez męża, który traci nad sobą panowanie pod wpływem używek. Jest jeszcze szemrany kolega Raymonda, prymitywny mitoman Mark. Wszyscy próżnują: przesiadują w pubach, grają w bilard, włóczą się po barach karaoke i klubach ze striptizem, próbują załatwić towar i ubić nielegalny interes. I piją. Piją jak gąbki, jakby jutra miało nie być, jakby od tego zależało ich życie. Kiedy Billy kradnie Raymondowi narkotyki, ten wyrzuca go z mieszkania. Później, w napadzie zazdrości, pijany Raymond katuje swoją żonę na oczach córeczki. Valerie traci ciążę i odchodzi od męża, a on pogrąża się w autodestrukcji.
Gary Oldman w podwójnej roli scenarzysty i reżysera zaczerpnął pomysł na film ze swoich wspomnień z dzieciństwa. Nic doustnie sprawia wrażenie głęboko osobistego, nieomal rodzinnego przedsięwzięcia: w roli Janet wystąpiła siostra reżysera – Laila Morse, głos pod piosenkę śpiewaną w pubie podłożyła matka Oldmana, a film został zadedykowany jego ojcu. Kreślenie bezpośredniej paraleli między życiem artysty a jego dziełem jest jednak nadużyciem. „Ta postać [Raymond] nie jest moim ojcem. Moja matka nigdy nie została pobita. Ta postać była konglomeratem – częściowo fikcją, a częściowo dzieciakiem, którego znałem ze szkoły. To nie jest moja osobista historia, ale właśnie tego chciała prasa” – wyjaśniał Oldman w jednym z wywiadów. Nic doustnie wpisuje się w tradycję brytyjskiego realizmu społecznego, kojarzonego przede wszystkim z kinem Kena Loacha i Mike’a Leigh. Ale w przeciwieństwie do Loacha, Oldman nie uszlachetnia swoich bohaterów. Nie jest też, jak Leigh, umiarkowanym optymistą. Jego film jest bliższy bezkompromisowym dokonaniom Alana Clarke’a (u którego zagrał w The Firm) – to rzecz równie pesymistyczna.
To również obraz skrajnie naturalistyczny. Oldman doprowadził konwencję realizmu społecznego do ekstremum, wrzucając widzów w sam środek robotniczego Londynu, który w chłodnym obiektywie operatora Rona Fortunato jawi się niczym wielkomiejskie piekło – posępna betonowa pustynia z oazami councilowskich bloków (równie ponurych, jak te, które Polska dostała w spadku po PRL-u), pełna zagubionych, nieszczęśliwych i niebezpiecznych ludzi. Prowadzona z ręki kamera znajduje się możliwie jak najbliżej postaci i wydarzeń, a jej chwiejne ruchy rejestrują na ziarnistej taśmie każdy gest i grymas, każde spojrzenie i słowo. „Fucki” i „cunty” nieustannie latają w tę i z powrotem, a człowiek przed ekranem czuje się jak widz filmu dokumentalnego poświęconego ludziom z marginesu społecznego. Więcej nawet: jak intruz, który z ukrycia obserwuje prywatne życie i obyczaje patologicznego środowiska. Doskonałym przykładem jest już pierwsza, trwająca blisko dziesięć minut, scena w pubie. Kto kiedykolwiek był w podobnym miejscu w Londynie w sobotni wieczór, ten natychmiast dostrzeże bezbrzeżny autentyzm tej mistrzowskiej sekwencji.
Podobna prawda bije z potoczystych dialogów i wybitnych kreacji aktorskich: nagrodzonej na canneńskim festiwalu Kathy Burke (Valerie), Raya Winstone’a (Raymond), Laili Morse (Janet), Charliego Creeda-Milesa (Billy) oraz Jamiego Foremana (Mark). Wszyscy są tak doskonali w swoich rolach, że nie widzi się aktorów, lecz pełnokrwiste postacie, które codziennie mijamy na ulicach, w sklepach, na klatkach schodowych i w windach. Błyszczy szczególnie Winstone, który stworzył przekonujący portret potwora. Niepokojący nawet w chwilach względnego spokoju i całkowicie przerażający w atakach pijackiej furii, z przeszywającym na wylot spojrzeniem – jest to ktoś, na kogo nie chciałoby się trafić w ciemnym zaułku. Ale ten wściekły, roztrzęsiony człowiek sam jest ofiarą przemocy: w genialnie podanym monologu tłumaczy tytułową metaforę, przywołując napis nad szpitalnym łóżkiem swego zapijaczonego ojca. Termin „nic doustnie” oznacza, że pacjenta trzeba karmić dożylnie (np. z powodu alkoholizmu), ale symbolizuje też brak ojcowskiej czułości. „Nigdy mnie nie pocałował, nie przytulił. Brał dużo, nic nie dawał” – mówi Raymond w przypływie szczerości.
Nic doustnie to film miażdżący, druzgocący – jeden z tych, które podczas seansu chłonie się całym sobą, ale później nie chce się już nigdy do nich wracać, bo ich ciężar i intensywność są nie do zniesienia (patrz: Nieodwracalne Gaspara Noégo, Funny Games Michaela Hanekego, Idź i patrz Elema Klimowa). To także wnikliwe studium dysfunkcjonalnej rodziny, uzależnienia, maczyzmu i przemocy. Ten surowy, pozbawiony sentymentalizmu obraz należy do najmocniejszych, najbardziej wybuchowych filmów w historii kina. I najbardziej przygnębiających. Nie ma tu miejsca na żadne katharsis – końcowe pojednanie Raymonda i Valerie trudno traktować w kategoriach happy endu, jeśli wziąć pod uwagę, jak wiele ofiar bezczynnie trwa przy swoich oprawcach. A przecież jest jeszcze córeczka, niemy świadek pobicia ciężarnej matki przez pijanego ojca. To, co zobaczyła dziewczynka, prawdopodobnie zostanie w niej na zawsze i wpłynie na jej dalsze życie. Nie sposób bowiem oprzeć się wrażeniu, że zawieszenie broni (spowodowane poniekąd niedolą Billy’ego) jest kruche i ulotne – i że cykl przemocy będzie trwał nadal. Wielki, wielki film.