search
REKLAMA
Archiwum

NEW YORK TAXI (2004)

Paweł Marczewski

4 stycznia 2018

REKLAMA

Film New York Taxi to kolejny dowód na amerykańskie zamiłowanie do remake’ów. To bowiem nic innego, jak dokonana za oceanem przeróbka francuskiego przeboju ze stajni Luca Bessona (tak jakby we Francji istniała jakaś inna filmowa stajnia produkująca przeboje, że pozwolę sobie na uszczypliwość). Film nosi w Stanach ten sam tytuł, co pierwowzór, czyli po prostu Taxi. Polski dystrybutor, chcąc zapobiec lekkiej dezorientacji widzów znających wersję oryginalną, poszedł śladem dystrybutorów francuskich i dodał do tytułu nazwę miasta, w którym toczy się akcja nowej wersji – zabieg ten wydaje się tym bardziej rozsądny, że film Tima Story’ego to jednak nieco inna bajka niż historia zwariowanego marsylskiego kierowcy Daniela.

W New York Taxi za kółkiem zasiada kobieta. Belle Williams (Queen Latifah) uwielbia szybką jazdę, wszystko jedno, czy ma do dyspozycji dwa kółka czy cztery. Właśnie udało jej się uzyskać licencję na prowadzenie taksówki i może wyjechać na ulice Wielkiego Jabłka swoim wypieszczonym i mocno podrasowanym wozem, który kupiła za pieczołowicie zbierane przez lata oszczędności. Traf chce, że już pierwszego dnia nowej pracy Belle do jej taksówki wsiądzie Andy Washburn (Jimmy Fallon), gliniarz-nieudacznik, który został dopiero co zdegradowany do zwykłego krawężnika tuż po tym, jak zawalił ważną policyjną akcję. Andy w rozpaczliwej próbie zrehabilitowania się każe Belle jechać do napadu na bank, który to napad nieszczęsny policjant ma nadzieję udaremnić… Problem polega na tym, że rabusie nie są amatorami, lecz czterema amatorkami – cudzych pieniędzy i karkołomnej jazdy samochodem.

Na pokaz prasowy New York Taxi szedłem z, delikatnie mówiąc, umiarkowanym entuzjazmem. Francuskie filmy z serii Taxi uważam za zabawne, zdecydowanie jednak wolę oglądać je w domowym zaciszu i z przyjaciółmi – wówczas można pozwolić sobie na uszczypliwe komentarze i pomruki niedowierzania. A tu nie dość, że w kinie, to jeszcze remake trzeba obejrzeć… Zapowiadało się półtorej godziny nudy w iście amerykańskim stylu – niby mnóstwo akcji, a nie ma na czym zawiesić oka. Okazało się jednak, że obawy były nie do końca uzasadnione. Zdecydowanie było na czym zawiesić oko i nie mówię tu wyłącznie o modelkach obsadzonych w roli okradających banki złodziejek.

Zacznijmy od odtwórców ról pierwszoplanowych. Queen Latifah, jak najbardziej słusznie doceniona za rolę w Chicago, stara się odświeżyć dzięki swojej Belle typ wygadanego, czarnoskórego bohatera, w którym specjalizował się niegdyś Eddie Murphy, a który rozwinęli bracia Wayans. Spryt, życiowy luz, ale i wewnętrzny radar, którzy każe ekranowym cwaniaczkom stawać zawsze po stronie “tych dobrych” – wszystkim tym, oraz rzecz jasna niewyparzonym językiem, obdarzona jest także Belle. Do tego mamy Jimmy’ego Fallona w roli białego gliniarza-fajtłapy. Niby schemat narzucony przez polityczną poprawność, ale Fallon wypełnia go całkiem zgrabnie. Jest naprawdę dowcipny i bezpretensjonalny (świetna scena, w której udaje Kubańczyka), choć zdarza mu się niestety kilka kiksów (np. niefortunny i niepasujący do klimatu całości pseudo-żart o rzyganiu).

Uwagę zwracają także bardzo dobre zdjęcia. Cieszą tym bardziej, że ich autorem jest operator debiutujący na dużym ekranie. Vance Burberry, bo o nim mowa, nakręcił do tej pory górę teledysków (m.in. dla Limp Bizkit, Marylin Manson, Outkast). Wcześniej dla kina kręcił jedynie drobiazgi (był np. dodatkowym operatorem przy zdjęciach do Efektu motyla). W New York Taxi wykonał bardzo dobrą robotę – zdjęcia są dynamiczne, ale Burberry nie pomylił dużego ekranu z telewizyjnym i nie zaserwował nam na szczęście kolejnego teledysku.

Film Story’ego, choć zbiera opinie bardzo negatywne, jest jednak rzadkim przypadkiem remake’u, który nie ogranicza się do powtórzenia tej samej fabuły, tyle że z innymi aktorami i angielskimi dialogami. Zmieniono postacie, realia, nieco inny jest także typ humoru. Reżyser starał się pospołu ze scenarzystami odświeżyć podupadający nieco gatunek komedii sensacyjnej i próba ta miejscami okazała się zaskakująco udana. Pytanie jednak, czy konieczny był do tego francuski pomysł wyjściowy, z którego w amerykańskiej wersji ostało się niewiele? Nawiasem mówiąc, Besson pisząc swój scenariusz również nie odkrył, nomen omen, Ameryki. Być może od czasu Nikity za oceanem kupuje się prawa do każdego pomysłu Francuza, tak na wszelki wypadek?

Tekst z archiwum film.org.pl (11.12.2004).

REKLAMA