Need for Speed
Seria gier wyścigowych „Need for Speed”, której pierwsza odsłona zadebiutowała w 1994 roku, dzisiaj posiada już status kultowej. Dlatego kwestią czasu było przeniesienie tego tytułu na kinowe ekrany i nawet można się dziwić, że nastąpiło to tak późno. Jednak jeszcze bardziej zadziwiające jest to, iż powstał tak mierny film.
Gdy w 2001 roku swoją premierę mieli „Szybcy i wściekli” chyba nikt się nie spodziewał, że obraz odniesie tak gigantyczny sukces, przerodzi się w całą serię i będzie wyznaczał standardy oraz stanowił punkt odniesienia dla innych produkcji z samochodami w rolach głównych. Oczywiście, taki rodzaj kina nie narodził się przecież na początku XXI wieku, tylko dużo, dużo wcześniej. Amerykanie, jak i następnie widzowie z całego świata, pokochali charyzmatycznych mężczyzn oraz ich piękne oraz szybkie auta i kobiety już w latach 70. i 80. ubiegłego wieku, za sprawą takich dzieł jak chociażby „Mistrz kierownicy ucieka”, „Wyścig Armatniej Kuli” czy „Znikający punkt”.
Filmowy „Need for Speed” próbuje nawiązywać do wizji kina zaprezentowanej przez serię „Szybkich i wściekłych”, szczególnie nowszych odsłon, prezentując nam głównego bohatera (Aaron Paul) i jego wierną drużynę na którą zawsze może liczyć, z obowiązkowym czarnoskórym ziomkiem (Kid Cudi) robiącym z siebie pajaca i opowiadającym marne żarty. Nie brakuje także nawiązań do klasyki spod znaku „The Cannonball Run”, gdzie głównym motywem jest wyścig ponad prawem z punktu A do punktu B.
Tobey, główny bohater, właśnie stracił ojca i przejął po nim warsztat samochodowy i jednocześnie niespłacony kredyt. Panaceum na kłopoty może być propozycja, jaką składa mu największy wróg, Dino (Dominic Cooper). Przerost ambicji i testosteronu nad zdrowym rozsądkiem doprowadza do tragedii, przez co Tobey na dwa lata trafia do więzienia. Po opuszczeniu murów zakładu penitencjarnego pragnie jednego – zemsty. A jak powszechnie wiadomo, nic tak nie upokorzy rywala, jak udowodnienie swojej wyższości za kierownicą.
Fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa i można by się rozwodzić przez kilka akapitów o jej banalności i absurdalności, lecz nie miałoby to większego sensu, czyli podobnie jak sam film. Oczywistym jest, że fabuła stanowi wyłącznie pretekst do pokazania wielu popisów kaskaderskich oraz przepięknych supersamochodów, aczkolwiek scenarzysta mógłby się bardziej postarać. Ja rozumiem wszystko, jestem w stanie zaakceptować, że po dużym skoku, który powinien zaowocować skasowaniem przedniej części samochodu, Mustang jedzie dalej nawet nie draśnięty; że jak gdyby nigdy nic auto jest transportowane za pomocą stalowych lin przez wojskowy śmigłowiec, ale motywu anonimowego, nielegalnego wyścigu, którego przebieg tak naprawdę każdy może sobie śledzić za pomocą Internetu, a kierowcy nie tylko nie ukrywają własnych imion i nazwisk, ale bez problemu świecą twarzami, to ja już absolutnie nie kupuję.
Przepraszam za dygresję, jednak nie mogę tego pozostawić bez komentarza. Oficjalny opis produkcji przygotowany przez dystrybutora głosi, iż na ekranie mamy do czynienia z „kierowcą rajdowym” i „ekstremalnymi rajdami ulicznymi”. No cóż, przedstawiciele Monolith Films powinni sprawdzić czym się różnią rajdy od wyścigów, bo to kompletnie dwie różne dyscypliny, a już zestawianie kierowców rajdowych z nielegalnymi wyścigami to, dla wielu kibiców sportu w ostatnich latach zdominowanego przez Sébastiena Loeba, zwyczajna obraza mistrzów pokroju Colina McRae, Carlosa Sainza czy Marcusa Grönholma.
Za reżyserię odpowiada Scott Waugh, dla którego jest to dopiero druga pełnometrażowa fabuła. Wcześniej Waugh był kaskaderem i światowa kinematografia wiele by nie straciła, gdyby na tym stanowisku pozostał. Widać, że twórca nie miał zbyt wielkiego pomysłu na film, oprócz pokazania efektownych pościgów i jeszcze bardziej efektownych wypadków. Dlatego też momentami dzieło popada w nieznośny patos, natomiast w innych miejscach prezentuje się niczym przeciętna komedia.
W roli głównej nie sprawdził się gwiazdor „Breaking Bad”. Niestety, Aaron Paul wypada karykaturalnie próbując być milczącym mścicielem niczym Ryan Gosling w „Drive”. Jest zwyczajnie niewiarygodny, zresztą podobnie jak Dominic Cooper, wyglądający bardziej na parodię czarnego charakteru. Obsadowym strzałem w dziesiątkę okazała się Imogen Poots, będąca piękną kobietą, od której nie sposób oderwać wzroku, lecz zmysłowy angielski akcent sprawia, że chce się jej również cały czas słuchać! Zresztą to jedyna naprawdę bardzo dobrze napisana postać. Nie mamy do czynienia z typową laską, nadającą się jedynie do kręcenia tyłkiem i startowania wyścigu, tylko z kobietą nieprzewidywalną; z jednej strony emanującą pewnym urokiem i wręcz niewinnością, a z drugiej będącą twardą sztuką, której nikt nie odważy się nazwać „babą za kierownicą”. Panowie, pamiętajcie – nigdy nie oceniajcie kobiety po butach od Gucci’ego.
„Need for Speed” minusów ma wiele, lecz zapewne dla większości odbiorców będą one całkowicie nieważne, gdyż pójdą do kina, aby zobaczyć to co jest kwintesencją serii NFS, czyli pędzące z niebotycznymi prędkościami samochody. Z garażu wyciągnięto takie auta jak Ford Mustang GT500, Bugatti Veyron Super Sport, Saleen S7, GTA Spano, Lamborghini Sesto Elemento oraz Koenigsegg Agera R. Wszystkie przepiękne i posiadające wspaniale brzmiące silniki, aż można uronić niejedną łzę patrząc, jak większość z pojazdów zostaje zniszczona (niby repliki, ale serce i tak boli).
Inną zaletą tego działa jest fakt, że obraz zrealizowano bez użycia komputerowych efektów. Rezultat ciężkiej pracy wielu kaskaderów naprawdę robi wielkie wrażenie, chociaż momentami autorzy zdecydowanie przeszarżowali, przez co widz otrzymuje bezmyślne sceny w postaci tankowania mknącego po autostradzie samochodu.
Serię gier „Need for Speed” śmiało można nazwać kultową, lecz określenie to nigdy nie zostanie zastosowane w przypadku tego obrazu. Co więcej, gdyby produkcja nie była firmowana tak głośnym tytułem, to prawdopodobnie nikt nie zwróciłby na nią uwagi. Brak tu pewnej lekkości w opowiadaniu historii, czym mogły pochwalić się nawet najsłabsze i najbardziej absurdalne części „F&F”. Fabularne przerywniki, oddzielające kolejne sekwencje pościgów, są zwyczajnie nudne i osłabiają wcześniej zbudowane napięcie. Do tego dochodzi brak charyzmatycznych bohaterów, z którymi można się w jakiś sposób utożsamiać lub im kibicować.
Całość sprawia bardziej wrażenie katalogu supersamochodów lub długiej reklamy Mustanga GT500 niż filmu fabularnego. Owszem, część widzów pewnie będzie się dobrze bawić oglądając efektowne pościgi, jednak jestem zdania, że jeszcze lepszą rozrywką jest po prostu zagranie w „NFSa”.