Recenzje
NAZYWAM SIĘ BOND, JAMES BOND
W NAZYWAM SIĘ BOND, JAMES BOND odkryj wyjątkowe oblicza agenta 007, który wciąga nas w świat akcji i szpiegowskich intryg z klasą.
Partnerem zestawienia jest:
[the_ad id=”135109″]
W związku ze śmiercią sir Rogera Moore’a oraz wiszącą nad serią zbliżającą się potrzebą zastąpienia Daniela Craiga, postanowiłem w końcu stanąć na wysokości zadania i uporządkować Bondów od najlepszego do najgorszego. Zadanie o tyle trudne, że uważam, iż seria – mimo ponad 50 lat na karku – nie zaliczyła tutaj żadnej wpadki (poza przywróceniem do roli Connery’ego w Diamenty są wieczne) i zawsze będę bronił zdania, że każdy aktor znakomicie wpasował się w zaproponowaną konwencję.
[parallax id=135117 effect=true]
Ale jednak – nigdy nie wiesz, kiedy jakiś psychopata nie powie ci z sadystyczną satysfakcją „uszereguj Bondów albo użyję tych głowic…”. Zatem zanim los świata zawiśnie na włosku, nie przedłużajmy…
Miejsce 6. George Lazenby
W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości
George Lazenby to Bond dwóch prędkości. Z jednej strony ruszył szybkim tempem, aby dogonić uciekające czasy i jawi się w filmie niczym piąty Beatles – delikatnej urody, romantyczny, zakochany i niebojący się uronić łzę. Z drugiej jednak pospiesznie hamujący, aby sprostać wymaganiom widzów przyzwyczajonych do Bonda Connery’ego – w każdej niemal scenie ze szklanką/kieliszkiem alkoholu i w jednej tylko sekwencji niczym ksiądz po kolędzie (chociaż z zupełnie innym zamiarem) wędrujący od drzwi do drzwi kolejnych młodych, ponętnych kobiet. Wisienką na torcie pozostanie jego zadziwiająca garderoba (golfy, żaboty, kilty). Pierwszy i ostatni Bond na ślubnym kobiercu.
Miejsce 5. Timothy Dalton
W obliczu śmierci, Licencja na zabijanie
Na długo przed erą Craiga wprowadził do roli przyziemność, brutalność i odnowił spuściznę Fleminga (co zresztą sam podkreślał w wywiadach). Bond poważny, realistyczny (oczywiście w ramach konwencji) i niebojący się ukazać prawdziwe uczucia. Działający w czasach obawy przed AIDS, więc przy tym najmniej rozwiązły. Szkoda, że jego rola zakończyła się na dwóch odcinkach, ale Licencja na zabijanie to wciąż czołówka całej serii.
Miejsce 4. Pierce Brosnan
Goldeneye, Jutro nie umiera nigdy, Świat to za mało, Śmierć nadejdzie jutro
Trochę romantyk, trochę szowinista, raz zimny zabójca, innym razem zuchwały śmieszek. W chwili największego kryzysu serii Martin Campbell postawił na prawdziwego Frankensteina – Pierce Brosnan jest Bondem, który łączy charakterystyczne cechy wszystkich wcześniejszych odtwórców roli (nie zna tylko chińskiego, czym pochwalić się mógł Bond Connery’ego). Był to zabieg zrozumiały, bardzo serii potrzebny, Brosnan doskonale czuje się w roli, ale musimy powiedzieć to sobie wprost – jego Bond nie ma własnej tożsamości, odgrywa tylko sztuczki, które podpatrzył u Connery’ego, Lazenby’ego, Moore’a i Daltona. Z drugiej strony pozostaję mocno subiektywny i winduję go w rankingu dość wysoko – jako dziecko lat dziewięćdziesiątych muszę, w końcu Pierce to mój Bond.
Miejsce 3. Sean Connery
Dr No, Pozdrowienia z Rosji, Goldfinger, Operacja Piorun, Żyje się tylko dwa razy, Diamenty są wieczne
Pierwszy Bond, który nadał kierunek wszystkich późniejszym odtwórcom roli. Przystojny, idealnie ubrany agent, który otaczał się pięknymi kobietami (gdzie podziała się uroda tamtej epoki?), stylowymi samochodami i klimatycznymi retro – oczywiście z dzisiejszej perspektywy – gadżetami. Pozbawiony uczuć szowinista, który nadużywał seksu, alkoholu, papierosów i hazardu. Prawdziwy ideał lat sześćdziesiątych.
Problem z Connerym jest tylko jeden – starzeje się w zastraszającym tempie (dość powiedzieć, że w filmie Indiana Jones i ostatnia krucjata grał ojca Harrisona Forda, chociaż aktorów dzieli metrykalnie zaledwie dwanaście lat), przez co w ostatniej swojej przygodzie (Diamenty są wieczne) wygląda karykaturalnie wręcz tatusiowato. Zupełnie niepotrzebny powrót do roli.
Miejsce 2. Daniel Craig
Casino Royale, Quantum of Solace, Skyfall, Spectre
Uwielbiam Daniela Craiga i chociaż są na świecie aktorzy dużo od niego lepsi, to mało który potrafi swoją charyzmą tak przyciągnąć mnie do ekranu. Niebieskooki blondyn przywrócił rolę 007 do Flemingowskich korzeni, stając się brutalną, zimną maszyną do zabijania, eleganckim, zabawnym i nieco szorstkim dżentelmenem, manipulującym kochankiem, ale też po prostu trudnym człowiekiem. Jednym spojrzeniem potrafił pokazać, że nie warto było z nim zadzierać, tymi samymi oczami uwieść całą żeńską (ale i nie tylko) publiczność. Bond idealny… gdyby tylko, znudzony rolą, nie przysypiał na planie fatalnego Spectre.
Miejsce 1. Roger Moore
Żyj i pozwól umrzeć, Człowiek ze złotym pistoletem, Szpieg, który mnie kochał, Moonraker, Tylko dla twoich oczu, Ośmiorniczka, Zabójczy widok
Znakomicie wstrzelił się w luźną konwencję, ale pozostawał w jej obrębie bardzo elastyczny – kiedy trzeba było być kochankiem, był kochankiem, kiedy rzucić żartem, rzucał żartem, i kiedy, chociaż dwa pierwsze zadania wypełniał najczęściej, trzeba było z zimną krwią dokonać śmiertelnej zemsty, to też właśnie robił. Moore podkreślał, że ważne jest, żeby w takiej roli zawrzeć cząstkę siebie i dzięki temu stał się w moich oczach nie tylko odtwórcą roli, ale prawdziwym stanem umysłu. Kocham Rogera, jego mimikę, poczucie humoru, lekkość i fakt, że nawet najbardziej absurdalne pomysły twórców w jego interpretacji po prostu działały.
Nawet kiedy w Zabójczym widoku zbliżała się jego sześćdziesiątka, pozostawał w roli bardzo autentyczny. Absolutnie zrozumiałe, że do misji infiltracji lepszego świata Królowa wybrała właśnie tego agenta.
Czyli jednak Carly Simon wyśpiewała w czołówce Szpiega, który mnie kochał czystą prawdę – „Nobody does it better” („Nikt nie robi tego lepiej”)…
korekta: Kornelia Farynowska
